Saturday, August 16, 2008

Pieśń o rozcinaniu łąk


panie powiedziałem już wszystko
sam najlepiej wiesz że nie było
takiej ceny której bym nie zapłacił

i oby nikt mnie nie powstrzymywał
proszę cię zwłaszcza
nie stawiaj na drodze dzieci
o oczach szorstkich jak tundra
boję się bowiem rozcinania łąk

wszystkiemu zawinił ten przeklęty strach
za szybko dojrzały ogrody na cyprze
i usta dziewcząt z madison square garden

panie ty wiesz powiedziałem wszystko
zacisnąłem krawat
podpaliłem miasto
zabiłem człowieka

nie pytaj nalegam którego ciebie
wyśniłem wczoraj w nocy

16.08.2008r.

Friday, August 15, 2008

Rabbi cz. 3


Mordechaj zobaczył mnie dopiero rankiem, kiedy wrócił z nocnej zmiany. Zastanowiło go, czemu zakładam do śniadania jarmułkę. Był wściekły, gdy ujrzał ślady bicia, a ja przez cały ten czas wyrzucałem sobie, czemu, na miłość Jahwe, nie wymyłem wcześniej głowy z krwi. Wydawało mi się, że miałem czas, że mój brat przed kolejnym wezwaniem do fabryki znowu spędzi dzień z Agatą. Stało się inaczej i teraz musiałem słuchać, jak miota się w bezradności po tej naszej klitce i rzuca w niebo krwiożercze obietnice. Najpierw przyrzekał, że zaatakuje Tomasza, potem solennie obiecywał podpalenie domu Abimelka. Wyobrażałem sobie płomienie trawiące niebieską suknię Rebeki, ich delikatne firanki z krepy pożerane przez ogień i ogarniał mnie jakiś niewysłowiony smutek. Całe życie wierzyłem w nieśmiertelność rabbiego, wieczne dziewictwo jego żony i teraz – myśląc o słowach Mordechaja – widziałem zwęglone szczątki ich ciał w przedpokoju. Na jeden przerażający moment zobaczyłem śmierć dwóch największych bóstw dzieciństwa.

Obłaskawiłem brata. Cały drżał, tłumaczyłem, że nie ma sensu, że zasłużyłem. Chciałem go odsunąć od niegodziwych myśli, jakby w obawie, że moja wizja sprzed chwili mogłaby się urzeczywistnić. On, teraz z kolei, po etapie irytacji i bezsilności, bał się konsekwencji. Był przerażony możliwością wyklęcia z komuny, na moment zbliżył głowę do moich kolan i mimowolnie położył ją, jakby żebrząc o coś ważnego. Dopiero jakieś kilka minut później wybełkotał, czy nie byłbym zdolny... Zdolny do gestu samouniżenia. Jego oczy w kolorze płyt nagrobnych powoli zanurzały się w moją twarz, pożerały każde wgłębienie skóry na posiniaczonym policzku. Było w tym wiele desperackiej brutalności – Mordechaj wzrokiem rozrywał zakrzepłą od wczoraj tkankę, wnikał w rozbity naskórek, masował niewidzialnymi promieniami fakturę zsuniętej źrenicy.

Poprosił mnie o publiczny udział w ablucji. Jutro. W miejskiej bożnicy. Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować i wtedy spojrzałem za okno. Trwał właśnie spęd koni na jedno z pobliskich targowisk. W mgnieniu oka zerwał się silny wiatr, a jedno ze zwierząt straciło równowagę. Uderzyło w akację i oparło się na tylnych kończynach. Jak ogłuszone zaczęło przewracać łbem, być może przeczuwało, że gdzieś tam czeka je ostatnia droga - przed drzwi obory, która na potrzeby sytuacji posłuży jako masarnia. Słońce, przedzierające się przez ulistnione gałęzie, wkradało się w zarys podłużnej, końskiej czaszki, uwypuklało ostrość jej metalicznych rysów i obnażoną spiczastość uszu. Otoczone pasmem światła jak aureolą, zwierzę bohatersko podniosło się w końcu na dźwięk uderzeń któregoś ze stalowych prętów o ziemię.

Powstanie konia z ubitego piasku przez moment wyglądało jak ekstaza mistyczna ze świętego obrazka, który widziałem dawno w dzieciństwie. Na spłowiałej ilustracji rabin z twarzą zakrytą Torą jak szczelną, papierową maską, stąpa po posadzce ołtarza na samych czubkach sandałów. Pamiętam ich barwę – lekko śliwkowa, tak jakby stopy były aż tak posiniaczone od pokuty, że przebarwiały krwią obuwie.

Zacząłem myśleć o mesjaszu. Tym sprowadzonym z kosmosu. Przez chrześcijan. Czym jego strach różnił się od strachu konia osaczonego przez dwójkę ludzkich samozwańców, łowców, chcących z przyrodzonej skłonności do odczuwania głodu pochłonąć ciało zwierzęcia? I czy warto czcić Tego, który Jest, jeśli to konie właśnie dźwigają arki przymierza? Bez nich przecież te małe składnice cudów i przemienień runęłyby na ziemię i zatonęły pod zwałami błota.

Zgodziłem się na spełnienie prośby Mordechaja. Nie z wyrachowania. Z pragnień. Ucieszył się tak bardzo, że aż poczęstował mnie winogronami, które nazrywał wczoraj z winnicy Krugerów na ich specjalną prośbę. Miały gorzki smak i przebarwienia, które powodowały, że oczy zaciskały się z poczucia silnego wstrętu. Nie powiedziałem Mordechajowi, że go oszukali, że znowu urządzili sobie zabawę z jego naiwności. Wiedziałem, że jutro wszyscy za to zapłacą, za mnie, za Mordechaja, za Nastkę i za wielu innych. Krugerowie, Tomasz, Abimelek. Nawet Rebeka, piękna bogini o ustach biblijnej Rut. Ta ablucja oczyści całe miasto, a wtedy wszyscy umrą jak ćmy, które zbyt pochopnie zbliżyły się do wiecznego ognia świeczników.

Brat obiecał, że pójdzie błagać Abimelka o miłosierdzie. Ja miałem odwiedzić Rebekę z prośbą o przekonanie jej męża. Miałem wyznać wszystko. Od wydarzenia, które rozpoczęło moje potępienie. Mordechaj mimowolnie przypomniał mi tamtą jesień. Cielesne zbliżenie z Nastką w parku za synagogą, niedowierzanie rabbiego, który nakrył swojego ukochanego ucznia na oddawaniu się gojce. Przekleństwa, groźby i szczere rozżalenie w głosie nauczyciela, poprzedzone czymś, co mogłoby być echem nadchodzących torsji. Najpotworniejszy moment życia, w którym stanąłem nagi i skażony przed kapłanem, który chciał mnie uczynić akolitą. I te słowa twarde jak kamieniejące muszle, słowa Abimelka wyrzucane z kawałkami śliny i skóry obgryzanej z warg, święte słowa Księgi Rodzaju, które uśmiercały na miejscu: “A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali że są nadzy”. Abimelek nie powiedział niczego więcej. Zanim odszedł, rzucił swój chałat na zaczerwienione ciało Nastki, każąc dziewczynie się okryć.

To prawda, chciałem wtedy umrzeć. Próbowałem się zagłodzić, wbrew lamentom i nawoływaniom Mordechaja nie przyjmowałem pokarmów. Pierwszego dnia Chanuki po rozebraniu się z ubrań stanąłem przed wejściem do bożnicy. Palenie świec miało rozpocząć się za dwie godziny. Zbierało się na śnieżycę, wiał zimny wiatr z zachodu. Powoli zaczęło zasypywać wejście do świątyni. Liście przymarznięte do drzew przypominały kształtem bożków, którzy za późno zstąpili na ziemię i musieli bezwolnie poddać się obleczeniu w chitynowy pancerz ze szronu i stygmaty z lodu.

Nie wykorzystałem wtedy arszeniku, który trzymałem w lewej ręce, na wysokości brzucha. Flakonik, kupiony z niemałym trudem na rynku, rozbił się o posadzkę synagogi. Założyłem spodnie i mundur, uciekłem jak tchórz, gubiąc po drodze resztki zaplanowanej śmierci. Jak szczenię...

Mordechaj wyszedł do Abimelka o wpół do drugiej po południu. Miałem czekać pół godziny i zacząć delikatnie nastawać na Rebekę. Czas mija szybko, gdy myśli się o spotkaniu z kobietą, która prześladuje mężczyzn w snach. Zastanawiałem się nad szczegółami jej ubrania, nad całym koronkarskim sznytem, który opisze jej ciało, gdy ją zobaczę. Czas linii i zakrzywień, spływów i zawirowań – on nadchodził. Podróż do Rebeki. Pielgrzymka w Rebece. Szlak z Rebeką. Kiedy wybiła czternasta, przezwyciężając lekkie zawroty głowy, wstałem z klęczek...

Thursday, August 7, 2008

Rabbi cz. 2


Czasami mam wrażenie, jakby słowa były moimi wrogami, a zdania chciały mnie zabić. Pogrzebać ciało w gęstym czarnoziemie liter. I jeszcze to dojmujące uczucie paraliżu, kiedy głoska zaczyna nad tobą panować i ogarniać jak trucizna lub eliksir każdy kawałek twojej opalonej tkanki. Powietrze, ciśnienie, wiry wodne, krzaki bzu, wszystkie ludzkie i nieludzkie myśli, nawet te samobójcze, stają się jednym niewypowiedzianym słowem, modlitwą struktury, która domaga się podziału. Doprawdy, każdy przedmiot jest kawałkiem mozaiki. Nawet moja śmierć musi stać się spoiwem, na którym jakaś obca mi istota roznieci swój własny płomień.

Dłonie Nastki były ciepłe. Podróżowały z wdziękiem godnym najczcigodniejszych profetów. Najpierw moje powieki, cichy poślizg po dwóch prostych równoległych na wysokości źrenicy, potem usta, zbadanie paznokciami śladów krwi, która pojawiła się po rozmowie z Abimelkiem. Na koniec szyja i otoczenie gardła gęstwiną gorących, dziewczęcych palców jak czarodziejską opończą.

Kochałem jej spojrzenia. Były tak bardzo niewymowne. Istnieliśmy tylko w sekwencjach milczeń. Najprostszy i jedyny rodzaj czułości. Nastka miała dziewiętnaście lat i z koloru oczu, włosów, z bladej barwy skóry przypominała mi Rebekę. Była jej przedłużeniem i dopełnieniem tego, czego brakło w kobiecości żony rabbiego. Rebeka, cudowna królowa – tak bardzo niedziewczęca, i śliczna, eteryczna Nastka – tak bardzo niekobieca...

Świeżo utrefione przez fryzjera włosy, spadające na białe ramiona, wyglądały jak zmaterializowana dusza którejś ze starożytnych Wenus. Głębokie spojrzenia, zagadkowe błyski jakby reminiscencje poprzednich wcieleń. Skóra oczyszczona z deszczu, który padał tak intensywnie, że pozatapiał piwnice. Skóra Nastki na miękkiej pokrywie z rozchodników.

Zmierzchało. Nasze milczenie, jak zapowiedź przedwiecznej katastrofy, przewracało dzień do góry dnem. Miałem wrażenie obecności, czyjejś nieodwracalnej pełni. Nadchodziła noc ciężka od inkantacji i lamentów tych, którzy modlili się przed złożeniem ciał do łóżek.

- Dawidzie – wypowiedziała te słowa, a potem niesłyszalnym impulsem zatrzęsła się ziemia – czuję się tak, jakby nie było już nic. Jakbyśmy zabili Boga – odwróciła wzrok i zaczęła patrzeć martwym wzrokiem w bukiet, który przyniosłem.

- Podobno to my Go zabiliśmy – wgryzłem się w te słowa najcyniczniej jak tylko potrafiłem – wierzysz w to?

- Jak mogłam Go zabić? – usłyszałem w jej głosie ślepy wyrzut, choć może był to ślad po płaczu, który nawet nie zdążył się narodzić – jestem tylko człowiekiem, a ludzie nie potrafią zabijać ludzi. Wydaje im się, że pozbawili kogoś życia, ale są na to zbyt słabi, gdybyśmy uśmiercali rzeczywiście, naprawdę... – Nastce złamał się głos, a ja zacząłem badawczo się jej przyglądać - ...nie musielibyśmy ich potem palić, grzebać, aby ukryć ich obecność. Oni po prostu, Dawidzie... oni zbliżają się i odchodzą, odchodzą i się zbliżają.

Pomyślałem, że przydałby się Chrystus. Teraz, kilka sekund goryczy i minut zapytań. Zapytań o odejścia i zbliżenia. O sens odkupienia. Chciałem powiedzieć Nastce, że chyba czas na śmierć. Ale i tak powiedziałem to, co każdego wieczoru. To, że czas na sen i żeby mnie odprowadziła. Znów skłamałem, że boję się ciemności. Było ciepło, tak jak nigdy dotąd.

W domu Abimelka paliło się światło. Głos Rebeki połyskiwał na firankach równie jasno, co światło świec. Mówiła coś ważnego. Do męża. Ten ton, napięcie głosu, lekkie wibracje na samym dnie wypowiadanych dźwięków. Przyspieszające pulsacje i zwielokrotnione drżenie powietrza. Coś o mediacji w sądzie. Dla przyjaciela. Oskarżenia o kradzież. Fałszywe. Moc autorytetu...

Przestałem słuchać siłą woli. Przecież tak można. Nastka patrzyła w przestrzeń z mieszaniną zacięcia i otępienia. W końcu powiedziała, że musi zejść z drogi, musi wracać na rynek, do siebie. Skinąłem głową i na chwilę zacisnąłem jej rękę, myśląc naiwnie, że na dłużej zachowam pamięć jej ciała w moim. Znikała powoli, jakby co chwila przypominała sobie o życzeniu dobrej nocy, które nie zostało między nami wypowiedziane.

Kilka minut później dwa uderzenia w tył głowy. Chyba kawałkiem kłody. Potem ktoś rzemieniem związał mi ręce i opluł twarz. Zacząłem jęczeć, choć wiedziałem, że nie ma to sensu, że sny są bezgłośne. Powiedział, że jestem psem i po niskim głosie poznałem, że oprawca jest mężczyzną. Przez chwilę na piersiach ukazał się wysunięty z wewnątrz medalik ze zdjęciem matki. Tomasz. Tak. Najwyższy spośród pierworodnych. Syn stróża kielicha i kobiety, która jako pierwsza obnażyła się w ogniu mojego wzroku.

Wiedział, że go poznałem. Chyba tego chciał. Być może Abimelek przestrzegał go, zaklinał, groził, aby się nie ujawniał, ale w końcu zwyciężyło pragnienie rozpoznania. Gdyby nie ból, uśmiechnąłbym się na widok jego dumnego wzroku. Zachował się jak marny rękodzielnik, który chce pochwalić się swoim dokonaniem reszcie świata. Ten drapieżny wzrok Tomasza przenikający moje ubranie, ślizgający się po śladach ciosów, mówiący, że to jego arcydzieło.

Smutek, pamięć dawnych czasów, skamieniałe alegorie. Wspomnienie. Tomasz i ja w drodze do ratusza. Mówimy o córce kwiaciarki, o jej piersiach i zawsze zbyt mocno pocieranych ustach. Koronkowe ubranie jasnowłosej dziewczyny jak słoneczny przypływ. Śmiech Tomasza, który nie rozumie porównania. Który widzi świat prosto. Dla którego – jak się okaże dopiero dziś - obraza jego ojca jest najpotworniejszym bluźnierstwem. Trzeba zatem ukarać. Kilkoma solidnymi ciosami kawałkiem drzewa w potylicę.

Odszedł. Można odetchnąć, bo już nie uderzy. Parę przełknięć śliny wiotkiej jak spust pistoletu, powstanie na nogi i jeszcze około pięćdziesięciu kroków do domu. Gdyby tylko nie ten nieznośny ból...

- Proszę państwa, ten statek tonie – mówię po podniesieniu się z ziemi, w stronę nadchodzącego zmroku. Mówiąc, myślę o śniegu, który już za kilka miesięcy znów zasypie to miejsce. Oby na zawsze...

Monday, August 4, 2008

Rabbi cz. 1


Było zdecydowanie za jasno. I to mimo dymów wypływających ospale, jak strumienie nafty, z pobliskiej austerii. Kończyli właśnie śpiewać ostatnią chasydzką pieśń. Nigdy ich nie rozumiałem – bełkocący, rudowłosi prorocy, wszyscy razem poskręcani w jakiś cielisty wiatyk, składający modlitwy na naściennych portretach. W domach ojcowie i synowie, w szynkach dla odmiany - niepokalane statki, zrobione z ludzkiej skóry i wodowane na pustyniach. Kiedyś zapytałem rabbiego, gdzie w tym wszystkim liturgia, a on tylko spojrzał na moje włosy i powiedział z namaszczeniem: “Bóg jest w twojej czaszce, Dawidzie”, po czym wyjął szpicrutę. Miał policzkować przez dwie minuty, zacząłem jęczeć jak cielę po drugiej dwudziestce razów. Rabbi Abimelek, najwyższy stróż kielicha, jak o sobie zwykł mawiać...

Woń zboża przypominała zapach cynamonu. Kłosy tak ciężkie, że uciekały prawie bezgłośnie spod palców. Zdarzenie goniło zdarzenie. Ziarna wkłuwały się w paznokcie, żyto spływało do krwioobiegu, słoneczny dzień rozjaśniał skórę od środka. Naprawdę - zbyt ciepło jak na czas przemiany.

W oddali rzeka, ta sama, którą prześladowałem w dzieciństwie bibułowymi statkami. Pamiętam, miałem pięć lat, Rebeka, żona Abimelka kazała nam przetrzebić nurt z wodorostów. To coś najpierw rozerwało Natanowi stopę. Wybiegł na brzeg, jęcząc jak ptak przebity kulą kłusownika. Krzyczał, że w wodzie są jakieś ogromne skorpiony, biedak, był dzieckiem tak samo jak ja, a wtedy wszystko – niezależnie od szerokości geograficznej – kojarzyło się z pajęczakami. Zapytałem, skąd skorpiony w środku Galicji, ale on tylko płakał, jakby próbując spazmami zacisnąć otwartą i krwawiącą ranę u zejścia pięty. Kilka minut później wyciągnąłem z wody poskręcany w nienaturalnych kierunkach siedmioramienny świecznik. Natan zaczął wrzeszczeć jak szalony, mówił, że widzi hydrę, że należy wyrzucić to żelastwo do wody. Został nad rzeką, a znaleźne do Rebeki zaniosłem ja. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem nagą kobietę. Żona mojego nauczyciela przebierała się do snu, płaska linia zachodzącego słońca zasypiała na jej włosach i brzuchu. Śpiewała kantyk najprawdopodobniej dla nadchodzącego męża. Tę pieśń jednak Adonai przeznaczył małemu chłopcu, który tego wieczoru po kryjomu poznawał nowe kolory i faktury...

Trzepot skrzydeł gdzieś w górze rozbił ciszę. I dobrze, bo zaczynała działać jak najlepsze całuny, przywożone z południa. Wysuszała mnie od środka. Oblizałem popękane wargi i spojrzałem na gawrony, krążące nad polami żyta. Złe przeczucie. Nienawidzę złych przeczuć. Są jak cudotwórca, który przychodzi z napojami wtedy, kiedy już za późno, by umrzeć i za wcześnie, by zmartwychwstać.

Czyżby Abimelek z resztą kapłanów? Najwyraźniej modlitwy się skończyły. Mimo woli trzeba by rozciągnąć usta, mój Boże, a co jeśli pękną? Rabbi, ja i strumień krwi z dolnej wargi. Przekomiczny dzień...

- Bądź błogosławiony, nauczycielu – wyszeptałem z odrobiną lęku i narastającą falą rezerwy.

- Witaj, Dawidzie. Czemu nie przyszedłeś i nie wychwalałeś razem z nami świętego imienia Jahwe? - nauczyciel mówił jak zwykle dobitnie i z lekką nutą rozegzaltowania – podobno obiecałeś Tomaszowi, że dziś wreszcie odwiedzisz świątynię.

- Wybacz, rabbi, teraz następują tak upalne popołudnia. Omdlałem w drodze i opadłem z sił. Gdyby nie to, razem z Wami oddałbym się śpiewom – zacząłem łgać, ale czułem się już taki zmęczony, a kłamstwo zdawało się tak doskonale obojętne.

To było najbardziej nieufne spojrzenie, jakim kiedykolwiek obdarzył mnie kapłan. Uśmiechnąłem się w prymitywnym geście usprawiedliwienia, a na zębach pojawiła się kropla czerwonej krwi. Zakłopotanie kazało zasznurować usta. Abimelek prawie że ordynarnym gestem odprawił kapłanów. Zsunęli się w milczeniu pod drzewa doliny jak jakieś nieczyste zgromadzenie. Rabbi oparł rękę na szpicrucie wystającej z przepasania bioder. Pożegnał mnie surowym głosem. Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie, chrapliwie, jakby wynikło z przyrodzonego łaknienia, które odzywa się w człowieku w momentach szczególnego niepokoju. On sam, nauczyciel, jakby zawstydzony z powodu wydanego przez siebie dźwięku, na chwilę skulił się jak dziecko uciekające przed widmami i odszedł, zrzuciwszy ciężar wstydu na wyprostowane plecy.

Przez moment poczułem się jak Filistyn, który rażony przez małego izraelskiego chłopca śmiertelnym strzałem, miał czelność przeżyć. On – święty mężczyzna, ja – dziecko, bluźnierca. On – dorosły Dawid z rozrosłymi barkami i wielkimi dłońmi, ja – dwudziestoletni Goliat z ogoloną głową i kręgosłupem, który można porozdzierać najdrobniejszym skalpelem. Goliat nazywany Dawidem. Mój Boże, świat się poprzewracał, a razem z nim Księga Samuela. Trzeba by na nowo spisać proroctwa...

Kiedy Abimelek wraz ze sługami zniknął za ostatnim z drzewostanów tuż pod rozfalowaną kreską horyzontu, nieopodal za terenem synagogi rozległ się kurant na jednej z wież miejskiego ratusza. Przemysłowa aria trwała pięć minut. Ja, jakby oswojony w cieniu metalicznych dźwięków, podniosłem wreszcie rękę na wysokość twarzy i otarłem pot z kącików oczu. Powoli powietrze zmieniało się w cienką, przepuszczalną warstwę wilgoci. Nawet drzewa nieopodal pól zaczęły się złocić od kropli wody osiadających na stwardniałych żywicach. Zaczynał padać deszcz, a to wszystko - mimo słońca, które nadal uderzało w ziemię z impetem godnym kolejnych fal ciepła.

- Jahwe jest przedziwny – powiedziałem sam do siebie po cichu, gdy twarz zaczęły siec kawałki gradu. Ten jeden raz w życiu chciałem być pewny, że Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba usłyszał w moim głosie nie tylko podziw, lecz także odrazę...

Do Marii


Chciałbym cofnąć czas, odwrócić bieg rzeki. Sproszkowana tkanina na palcach. Szukam oporu, który mógłby powstrzymać ciało od rozpadu. Podziwiam alabaster twarzy kobiety z obrazu Christusa i dochodzę do wniosku, że nadawanie granic materiom jest darem łaski. Nie znam imienia portretowanej. Dla mnie jest Marią. "Mario, wiatr już zgasł. Zapal swoją szyję" - raz jeden powiedzieć to tak wyraźnie, aby usłyszała.

Kiedy po latach wróciłem do Babylonu zmieniło się wszystko

dziewczęta które kochałem numery linii metra

czekałem przy telefonie syreny uparcie milczały


więc konsolacja sztuką - Petrus Christus portret młodej damy

był coraz bardziej płaski złożył skrzydła do snu

światła zagłady i miasta zbliżały się do siebie


Z. Herbert "Babylon"