Wednesday, July 27, 2011

Cape Cod


Byłeś żywy. Jesteś umarły.
Zazwyczaj wygrywałeś -
nieporuszony jak jaszczurka w słońcu.


R. Lowell

Czas tak nieobojętny, ulewa nad Princeton,
mówią, że gdyby krzyczeć, głos utonie w echu,
światła straży przybrzeżnej krwią ściętą w oddechu
barwią smugi na wodzie. Żal, koncert i otchłań.

Nie wiem, Glorio, czy stać nas na nietkniętą przestrzeń,
jesteś ledwie pogłosem wielkiej kanonady,
nieprzeliczone są dni, w nich to, co zajadle
chce nas tylko dla siebie, zbliża się niespiesznie.

Boję się, że to koniec, obezwładni, Glorio,
nas ten sam pocieszyciel. Choć byłaś ostrożna
i nie obwiodłaś ciała dziękczynieniem, morion

odnajdzie cię nad ranem w jaśniejących złożach
rozłupanych latarni, dotrzesz zbyt wysoko
i powrócisz zbyt późno. Pod tobą bezdroża.

27.07.2011r.

Friday, July 22, 2011

Nantucket


Twój duch wiódł gdzieś najwyższe życie;
żadne miejsce zestawione z tamtym nie znaczy nic.

R. Lowell

Zaśnij, moja litości, zaśnij w tym miasteczku,
odpocznij przed stadniną, w salach Atlanticu,
pod wieczystą powierzchnią białą jak lastryko
albo w łoskocie jachtów trzaskających w deszczu.

Czasem wstępuje we mnie całkiem inna przepaść.
To sztuczka wniebowziętych, los upodobnionych –
szepczą ci, którzy widzą, jak związuję strony
w jednym popręgu ziemi aż wyrasta blekot.

To przecież arabeska – mówię niewierzącym –
krótkie zdanie kroniki, tylko upomnienie.
Ktoś wyrzuca mnie z portu głosem zsypującym

wszystkie moje pamiątki do moździerzy. Nie ma
i nie będzie lekarzy, tabletek conocnych,
nie wybielą nas flesze, nie uleczy ziemia.

23.07.2011r.

Wednesday, July 20, 2011

Literatki


Modrzewiowe korony są poematem trudnym do zaakceptowania. Bardzo szybko w trakcie lektury okazują się czymś na podobieństwo zdeformowanego eposu, jedynym stałym punktem tej opowieści jest bowiem ego – czyli ta, która wypowiadając odpowiednie inkantacje, doprowadza do przesunięcia i rozbicia znaczeń, zwana modrzewiową królową. Błazna, arlekina, jurodiwego, wariata-egoistę jesteśmy w stanie znieść, o ile ich śmiech dotrze do nas w odpowiednich okolicznościach. Co jednak, gdy błazen ów odtrąca kontekst, który mu przeznaczono, przekreśla horyzont błazenady stworzony dla niego przez instytucję i chce wtargnąć do naszych świątyń? Czyż nie zabijamy go w obronie własnej? Jak rzezimieszka, który atakowałby nasz dom w środku nocy?

Logos i przemoc

Ex-hibeo. To znaczy: „przy-stawiać”, „przy-bliżać” ku sobie samemu. Zapełniać sobą przestrzeń oddzielenia cudzego „ja”: subtelnie, w powolnych stadiach, w przemyślanych czynnościach i płynnie projektowanym ruchu. Ex-hibeo. To znaczy: oswajać. W tym źródłowym znaczeniu czasownik ów nie znaczy niczego innego poza wiązaniem fundamentu relacji głęboko przyjacielskiej. W tym właśnie pierwotnym rozumieniu pojęcia ekshibicji, najnowszy tomik Anny Janko jawi się jako najbardziej ekshibicjonistyczny z jej dotychczas wydanych publikacji. Bo – jak zdaje sobie z tego sprawę bohaterka tomiku – „przy-bliżać” nie znaczy „prze-nikać”, „prze-nikanie” bowiem jest wyrzeczeniem się etyczności „przy-bliżeń”.

Niech mnie ktoś zapamięta

W Podziemnych motylach zdarzają się konfundujące czytelnika sytuacje, w których narracja poetycka autora zdaje się co najmniej religijnie przerafinowana. Wskutek wysubtelnień i wyostrzeń, zbyt jednoznacznych, jak mi się wydaje, zanika sam dramat zejścia do podziemia małego miasteczka. Bóg jeden wie, jak bardzo brakuje tu czasem dantejskiej katabazy. Bo – godne to zastanowienia – czy dramat eterycznych owadów mógłby kiedykolwiek równać się dramatowi brutalnego Ugolina?

Hades w małym miasteczku

Także: inne recenzje.

Friday, July 15, 2011

Tekstualia nr 2 (25) 2011


Dojmująca bezradność. Tak zapewne można by ująć nastrój panujący współcześnie w związku z problemem egzegezy metafizycznej tradycji literackiej. Konsternację wywołaną utworami metafizycznymi zwiększa to, że literacka kultura ponowoczesna nie wykształciła w żadnej mierze autorskiej hermeneutyki metafizyki literackiej. Uruchomienie kodu psychoanalitycznego lub egzystencjalistycznego w lekturze tego typu wydaje się wyłącznie zabiegiem omownym, poszerzającym raczej dziedzinę interpretacji niż precyzującym krąg alternatywnych referencji dzieła literackiego. W XXI wieku napisanie takiego dzieła jak Święty Genet Jean-Paula Sartre’a wydaje się niemożliwe. To, co w efekcie – jako przykład metafizyki literackiej – staje się postmodernistycznym przedmiotem wglądu, to dzieło postmetafizyczne: asystemowe, otwarte i ezoteryczne, a tym samym – nieadekwatne wobec konceptycznej strategii literackiej. Konceptyczny wymiar metafizyki w obrębie postmetafizyki ulega redukcji na rzecz opisu w ramach ontologii dzieła nieskończonego. Dawne przedmioty literatury metafizycznej: haecceitas i quidditas, niezróżnicowane, zostają włączone w bieg Heideggerowskiej alethei, nowego tematu i nowej przestrzeni tekstowej dla metafizyki.

Czym jest metafizyczne? O współczesnej poezji metafizycznej jako systemie i przekładzie

Tuesday, July 12, 2011

Miasto


1. Krystyna

Gdzie jesteś Miasto? nie oszczędzałam sił.
szukałam ciebie całym światłem swojego życia.
myślałam: śmierć w Mieście jest lepsza
niż wszelki czas poza nim. cóż ważniejszego
od śmierci w Mieście powleczonym Wilgocią,
zapachem Majeranku, śpiewem Jemiołuszki,
swądem niedopalonych Bierwion? nakazywałam:

pamiętajcie o Mieście, a sama stanę się Miastem.
myślcie o nim jak o ojcu, który wrócił z frontu
ogłuszony. jak o umierającej na grypę siostrze.
Miasto nigdy nie będzie pokrwawionym chałatem.
Miasto jest elegancką kamizelką Tadeusza,
mojego brata, który odszedł ode mnie we śnie.
Jest słonecznikiem na jego krawacie. przyjmijcie

Miasto do siebie. ono już was przeczuło,
przebiło zabrudzone lustro tafty, teraz kształtuje
ciała. Koszulą, Marynarką, Spódnicą, Mankietem.
Okrycie rodzi Okrycie, Początek w Końcu,
Koniec w Początku. Gdzie jesteś Miasto?
Gdzie jesteś Powłoko? I którą mnie
zabierzesz dziś stąd pierwszą?

2. Tadeusz

Nie wierzyłem Miastu. ach, gdzie są wszyscy ci,
którzy mi uwierzyli? którzy ze mną i o mnie
walczyli przeciw Niemu? nie byłem niczemu
winny. autokar, który wywiózł mnie z Miasta,
wyjechał w ulewnym deszczu. nie miałem nawet
kurtki. tamta woda była czysta jak aromat jałowca,

a ziemia grząska jak ciało zrośnięte z powietrzem.
nie powinienem był umierać. prosiłem Miasto
o dziecko, a umarłem we śnie po powrocie
ze zbyt długiego wesela. gdzie teraz jesteś Miasto,
któremu nie wierzę? gdzie jesteś Bielino?
powiedzcie mi sami: na co Miastu skrytość,

skoro nie jest Wyspą? martwe nie łączy się z żywym
z wyrachowania. jak wszyscy, byłem młody, mówiłem
o Mieście: jesteś Pomyłką, Grą, Błędem, Barierą.
nikt tego nie rozumiał, więc powtarzałem matce.
ona często się śmiała – jej Śmiech niósł mnie dalej
jak liść berberysu. wzdłuż źródła. pod ziemię.

3. Antonina

Tabory. spaliły moje Miasto, moją Różyczkę.
dlatego się śmiałam, Śmiech otworzył mi usta
i uwolnił Obłok. Lekka jak rozbita Deszczułka,
z Maciejkami w zgrabiałych, otwartych Dłoniach,
szłam na spotkanie z pożarem Miasta, które

kocham. nie ma takiej Sonaty, nie ma takiego
Traktatu, który wtedy przyszedłby mi z pomocą.
byłam sama ze swoją miłością. po latach myślałam:
nieludzkie. to przesuwające się po Gościńcu serce,
pulsujące w rytm ognia Lampy Naftowej było wprost

nieludzkie. Bolesław powiedziałby, że to tylko
olbrzymie Przeczucie. nie należy Mu się poddawać.
nie poddajesz się Nocy ani Ciszy – mówiłby
z przekonaniem. ale któż się ostoi, gdy z gruzów
Miasta wyjdzie Szczur lub Kuna. Któż się ostoi?


4. Bolesław

Obudziłem się i wyniosłem Miasto na zewnątrz.
o własnych Siłach. o własnym Zmartwieniu.
zbyt długo niknęło w Domu pod głazami
Pasyjek. świętem Talerzy. szumem Cygara.

do dziś płaczą nad Miastem. Stanisław się modli,
ogląda meble, poprawia Aparat Słuchowy –
niewidzące Oko. wiem, Miasto, rozumiem:
umrę na Wylew. w łóżku na tym piętrze

z Tabletką wsuniętą niezręcznie między
wargi przez mojego Wnuka. to nie jest
Śmierć, Miasto, Ona mnie nie dotknie.
to Wiersz pisany na palącej się Desce.

5. Stanisław

Jak mogliście odebrać mi Miasto? jak zdołaliście
nakłonić Je, aby się ode mnie odwróciło?
Każdy dzień bez Miasta jak palący się Kąkol,

świat rozdarty na Dwoje, przez muzykę Maszyn.
gdzie moje córki, Krystyna i Teresa? Niech
ktoś po mnie powróci, niech wyjmie mi rękę

wkręconą pod Krosna. Krzyż, złoty krzyż Jezusa,
który niosłem w Procesji jak w chłopięcym Śnie.
Komunia na Ustach. Hostia na Urwisku.

6. Teresa

Odmówiłeś mi, Miasto, odmówiłeś Malwie.
usiadłam, aby napić się Wody i zdziwiona

umarłam. dla Ciebie poznałam tylko Początek,
brudny sufit Izby, szkaplerz z czarnej Bibuły.

wynagródź mi mój Głód, daj mi siebie, Miasto,
chcę kwitnąć, dojrzewać w samym sercu Głębi.

7. Andrzej

Miasto już odeszło. byłem w jego Głosie.

widziałem Deszcz i Pył. słyszałem śpiew Wilgi.

jestem nagi, Miasto. jak Ci się odwdzięczę?

11-12.07.2011r.

Monday, July 11, 2011

Teresa Rudowicz o Próbach wyjścia i Dormitoriach


Nie jestem Żydówką. To znaczy nie jestem metrykalnie (przynajmniej kilka pokoleń wstecz), mentalnie – jak najbardziej. Czuję, odbieram, chłonę judaizm w sposób naturalny, codzienny i bliski. Myślę inaczej, to wynik kultury, w której wzrastam od dziecka, ale moje światy funkcjonują paralelnie, przenikają się, łączą. Z niekłamanym zachwytem przyjęłam więc dwie poetyckie nowości: "Próby wyjścia" Izabeli Fietkiewicz-Paszek i "Dormitoria" Karola Samsela. Nie są to książki o Żydach, ta tematyka pojawia się zaledwie, ale pojawia się w taki sposób, że nie mogę przejść obok niej obojętnie.

Teresa Rudowicz: O wierszach "Samotność Chagalla" Izabeli Fietkiewicz-Paszek i "Na powtórne otwarcie getta" Karola Samsela

Sunday, July 10, 2011

Hampton Roads


Jesteśmy rzuconymi w powietrze rzeczami,
co ożywają w locie.

R. Lowell

Nie wiem, jak ciebie ostrzec. Słowo wcieka w usta,
jest falą, obumiera. Jeśli jesteś głupcem,
to dobrze, Frank, tym lepiej. On nadejdzie wkrótce,
zatrzyma się przed tobą. Dzwonek w ramie lustra

ze wstydu zaskowyczy. Anioł, skrzydło, kleszcze,
listy do twojej matki – pismo, żar i papier,
oto fontanna pyłu, morze naszych strapień.
O wszystkim, Frank, zapomnisz. Tylko jedno: strzeż się

tego, który za nami na starym różańcu
odmierza górujących, krzepi niecierpliwych,
wiedzie cię do zatoki, jego imię – łańcuch,

przerzuca twarz przez ziemię, jakby ciało ryby
i ciało serafina miały sczernieć w słońcu
i otworzyć się w tobie. Zdradzonym. Zdradliwym.

10.07.2011r.