Saturday, December 29, 2012

Ecossaie

Old Head, fot. Krzysztof Schodowski


Krzysztofowi Boczkowskiemu

zastanów się, proszę: co jeśli ta mityczna
rzeka nadziei jednak nie istniała?
na co wówczas twoja arlekinada i jej
bezgłośność? dla kogo wzruszające
pamiętniki po belladonnach, obwiązane
ściśle o siebie wąską wstążką erekcji?

poza rzeką nadziei pamiętałeś o wszystkim: 
ujadającej chimerze czasu, paplającym
zimorodku materii pierwszej; o całym
nieoczekiwanym rozgardiaszu nazwanym
przez eliota porośniętą włoskami muzyką,
erhebung*.

nawet o duchu marii korotkinowej
gwałconej na pietrowce ręką, która
choć mogła imitować pierwsze
słowo podniesienia wepchnęła
w jezioro tego ciała pusty dzban
mitologii.

co więc stanie się z tobą egzystującym
w dwóch ramionach calderonowskiej
przestrzeni: w ramieniu uryny i w ramieniu
wody? pozwól, że powtórzę: co jeśli
ta pieniąca się rzeka nadziei, w której
utopiłeś schorowanych Gaję i Uranosa,
Parkinsona i Goyę: dwie pajęczyny
babiego lata


nigdy nie istniała?



Charleville Lios na Ri, 29.12.2012


_______________________


* Por. T.S. Eliot, Burnt Norton, w. 76, przeł. K. Boczkowski, [w:] idem, Szepty nieśmiertelności. Poezje wybrane, przekład, wprowadzenie i komentarz: K. Boczkowski, Warszawa 2001, s. 219. 

Sunday, December 23, 2012

Taniec koszul





Niczego po sobie nie pozostawiłem,
Tomaszu, poza słowem i spermą.

Urodziłem się czaplą w misce
godowej pod pneumą kolonii,

a karłem umarłem. To bardzo
naturalne: penis i wiersze

Paula Celana – odrywanie
nerki, podrywanie ryby,
lot. 

23.12.2012


Friday, December 21, 2012

Schiavo

Natalia LL, Głowa mistyczna


krótko ostrzyżona, Szczecin
iasta głowa mężczyzny
na szybie polonusa - Ekr
an śniegu. wiem, że mógł

bym przestrzelić ją
(jak głowę starobielską)
albo ująć u Nas
ady i pieścić (jak
główkę chrześniaka),

Roz:

pleść jak wyblinkę,

Roz:

dzielać jak kulkę Pape.


14.12.2012

Thursday, December 13, 2012

Siedem - Prolog



Nad miasteczkiem spadnie
niewiędnący deszcz,
spłynie po trylinkach.
Da nam odpocząć.

 AltissimumAbiectum

Krzysztof Schodowski, Jaskinia cudów


Nie dał nam odpocząć, ojcze, którego już nie ma. Nawoływałem ciebie tysiącami języków świata, w środku nocy rozgrzewałem twoim imieniem zarośniętą skrzeplinę zegara słonecznego. Nie nadchodziłeś, choć znalazłem się na stęchlisku. Spójrz więc, ojczymie: w tej fałdzie doliny zgwałcono kobietę, a w tamtej spalono ją żywcem. Nie bez cienia prawdy mówi się przecież, że w ogniu da się złączyć strefę tropikalną z arktyczną. Nie dziw się temu: to zwykłe małżeństwo smaku – nawet ojciec wszystkich ojców, Noe leżał pijany i nagi w swoim namiocie, w chramie starych poranków. A tymczasem przedmioty naszych trosk przestawały cokolwiek znaczyć: weźmy browning, którym kiedyś przestrzeliwano nogi – okazał się ostrym kawałkiem muszli. Siekiera – różą zdarzeń, a praszczęta – alegorią biegu po światło.
Dość na tym, bo smutki są daremne, a breja pieśni – nikomu niepotrzebna. Żyjemy, ojczymie, w tej wieczności, która porozrywała tętnice czasu i przestrzeni. Nie w tej, która usiłowała z powrotem osadzić na iglicy bełkocącą ruletkę rzeki. „Straight Up i Dozen Bet” – wyszeptałby Paul Éluard, widząc nas w cieniu dwoistym: ciebie pod postacią kobiety, mnie we wcieleniu anioła. I miałby rację: ja, anioł, słałem do Ciebie, kobieto, listy z pola walki. Front przez moment okazywał się jaskinią cudów, w której nic już później nie rodziło się z ufności. I nadszedł sierpień, ojczymie, obryzgując nam twarze w pierwszym uderzeniu porodu. Tęgie lato wypełnione pogodą rozciągniętą na fletni flamandzkiej w kwadratach obwodów elektrycznych. Z czerniejącym złotem, z cytryną w lewej dłoni, zszedłem do otchłani.

*
**

Wpierw odwiedziły mnie moje dwie nieżyjące córki, Pycha i Chciwość. Pierwsza niosła w rękach chwiejącego się, jadelitowego ptaka – symbol wojen i gwałtu. „Tatko, spójrz tylko, tateczko – on wygryzł swoją wątrobę: sęp czy perliczka?” – zapytywała, wskazując na płat mięsa na posadzce splądrowanej, królewskiej bawialni. Myślałem, słuchając Pychy: „Jak dobrze byłoby się ukryć w obrzękłej gęstwinie cienia – z dala od meduzy Parkinsona, kolibra Alzheimera, tchórzliwej myszy wrzodu. Jak wspaniale byłoby stąd zbiec – wyjść z krain tyk chmielu i wielkich pastoralnych dzieł służby: Giotta i Göringa, Richelieu i Meiwesa”. Dokładnie w tamtej chwili zobaczyłem Chciwość. Stała w poplamionej, podciągniętej sukience i usiłowała oddać mocz, ale po źdźble łydki zsunęła się jedynie dorożka pełna krwi i uderzyła o ziemię. Wniebowstąpienie – mówili ci, którzy w oknach i na tarasach uważnie śledzili jej ruchy. Ziemiorództwo – drwili rozciągnięci na oprawnej skórze połonin, bawiący się rozbitym bębenkiem traw.

Krzysztof Schodowski, Oko sternika

Ryba narodu jest śliska i wypukła. Dość powiedzieć, że wydobyta z wody, jaśnieje światłem przeczuwającym harpun. Oku sternika nie umknie mimo to żaden enzym rodzącej się materii, żaden szczęśliwy alikwot. „Wemkną nas w mieszek jako czynią łątkom” – Francją nazwiemy podziw, z jakim spojrzymy na rozbite szkło, Hiszpanią – południowy smak chleba, Rosją – lilię, która wyrośnie na gruzach wysadzonej drukarni. „A wszystko będzie jeszcze mogło powrócić do siebie, toteż znajdzie się w końcu w złotej łodzi, w źródle domu na Krochmalnej, w lampie i migdale żarówki”. Tak przepowiedziało mi moje matczysko – stara, rozkiełkowana tkanka, wiele lat temu nazwana przez swoich kochanków Nieczystością – uroczysty zalążek i matka innych, pustynnych matek: Rembrandta i Jamesa Whistlera.
Fotonem lampy helowej oraz palcem anioła napisano jednak: opuścisz ją, zostawisz Nieczystość i złączysz się z żoną, Zazdrością. Postanowiłem okazać się tym słowom wierny, skoro – jak pouczyły mnie już dzienniki chorób – najlżejsza śmierć miała się dokonywać w plazmie przywiązania. Ach, Kriszno – mały, boazeryjny bożku z zimnych, listopadowych ubojni i z rozdętych baretek – czemu mnie nie zatrzymywałeś? „Historia jest deseniem chwil wiekuistych” – powiedział Eliot szczęśliwy, zanim strzelił do żony, a wszystko zawyło. I nigdy później – różnicy, białka pośrednictwa, patrolu widm lub mar: Vivien Haigh potknęła się, oklaskując tułowiem podłogę. Między arką skomlącą a arką mlaskającą – włochate futro świata i niezdarne żądło białego zadziwienia. Jesteśmy w odwiedzinach, przed porą udoju – nasze wszystkie uczynki, dzieło życia, niewiedza – nabrzmiewają strukturą. 

Krzysztof Schodowski, Vivien Haigh
*
**

Bądź więc odważny, bracie mój – mój Nieumiarkowany: po wypukłym sutku snu o Akropolu spływa właśnie mleko Empire State Building. Wymię i emulsja znów przejrzą się w sobie jak w delcie lub w korycie. A jeśli odnajdziesz Graala architektów? Dlatego spiesz się – może odszukasz magnolię z Port-Royal i obwiedziesz dom ojców grecką klamrą runa… U skrzydła tej klamry stanie nasz ojczym z tułowiem mokrym od uderzeń młotka. Już wtedy będę wiedział: przybył Kaliban, zdolny uczeń Gniewu. U ogona tej klamry stanie nasz ojczym z kostkami wybitymi kijkiem trekkingowym. Już wtedy zrozumiem: dotarł Trinkulo, pobożny syn Lenistwa.


_________________________
Tytuły rysunków Krzysztofa Schodowskiego są wariantami tytułów pierwotnych, dostosowanymi do układu istniejącego w prologu Siedem.
Cyt. za: T.S. Eliot, Little Gidding, [w:] idem, Szepty nieśmiertelności, tłum. K. Boczkowski, Warszawa 2001, wydanie trzecie uzupełnione, ww. 235-237.