Tuesday, September 17, 2013

Morton

Józef Morton



Kim jesteś, Józefie Mortonie? Kogo należy ołgać, komu wyjawić
z dawien dawna skrywany sekret, aby zrozumieć, skąd w dłoni
twojej ta liściasta pierś, ów pradawny, gnijący wokans podjęty
z dna yellow booka, ów zwiastun śmiechu u wybrzeży morza?
Koniec balu panno lalu – tyle wyniosła pieśń, której zadawałem
jednoczenie się z Tobą. Nic więcej, lekki kolaps w łuku powodu,

resekcja biotypu z ciał pierwszych wybrańców. Partyturę powodu
spromienił pisk następstwa: czelesty, fortepiany. Co znaczy wyjawić
go, Mortonie? Utrwalić jego postój w hotelu gatunku? Zadawałem
trudu, mówiłem o nocach miłości: malentendu, dom boskiej dłoni
w mieście ludzkich ramion, soldat inconnu. W zagrodach Pomorza
umarło, Mortonie, pismo instruktażu. Umknął z nim układ niepodjęty

w porę przez ostatnich świadków. To mógł być czarny esej. Podjęty-
-nie-podjęty z ziemi zbożownika na nogi pożeracza. Józefie, powodu
nie odnajdziesz nigdy na zwierciadle ziemi ni na gładziźnie morza.
Urządzisz igrzyska, by opóźnić wojnę, a gdy zechcesz wyjawić
rodzaj pochodzenia, wrzucisz grecki dysk w łono własnej dłoni.
Przed niczym się nie cofniesz, chętny bożku If. Tobie zadawałem

życie świń, kur, bydła. Myliłem się, Mortonie. Wodę zadawałem
wdzięczności na ziemi. Skałbaniony szloch został już podjęty
przez tajfun elegii. Spieszyłem się na marne do złamanej dłoni
sadowić odwrotne, sadowić taskające. O ludziach powodu
mówi się krótko: nie są, Mortonie, miłosierdziem lądu. Wyjawić
ich zmory to oznaczyć drogę, wymówić krótkie zdrobnienie morza.

Obejmie wszystkich, także i ciebie. Maryś wyszła, Maryś z morza,
kraborodków Boże pożal. Biały magnes, wolnosercak, zadawałem
pieśń w muterkach. Pieśń w muterkach, stępa żal. Nie wy – jawić,
Bolesławit; nie w – mamrotać w odę kał. Gekon, kanton, popod jęty:
na wiek wieków uśmiech święty. Zdradziłeś mnie, Mortonie. Powodu
żadnego. Zatrzymałeś, z ust wysunąłeś złoto: nowelę, z trzeciej dłoni

sól: szarą kenkartę, gawędę. To jest żal – mówiłeś, zrywając z dłoni
palec ukorzeniony w nadgarstku. O domu nad brzegiem morza,
przerastającym moją pierś, świadczyłeś: Ira, żywy gniew. Powodu?
Rzeczywiście nie odnalazłeś powodu dla rozkwitu pola? Zadawałem
ci go. Noce spędziłem przy tobie, nigdy w pełni życzliwie nie podjęty,
tłumacząc szczęście i nadzieję machiny zmienionej w chatę. Wyjawić

twoje prawdziwe imię, Mortonie? – pytałem w nocy córek. Wyjawić
poliptyk, odsłonić zbyliznę, rozmnożyć mariasz? Józefie, zadawałem
tysiące pytań. Umarł stangret, umarł biały cham. Ton niepodjęty.

12-17.09.2013

Tuesday, September 3, 2013

Tibia

A. Olczyk, Melancholia




  
Niech tak już zostanie, Rhodope. Nie dotrzemy do lóż wszystkich ludzkich miłości. Pozostało nam powiadomić tych, którzy przyszli tu, by się nam przysłuchać: na próżno, najdrożsi, na próżno Robert Lowell wyjadał serce Elizabeth Bishop, serce, w którym niegdyś – jeszcze będąc malcem – dopatrywał się symbolu starożytnej troski i filipiki przeciwko nowożytnej żałobie. Zagrzmiała bowiem flisacka pieśń, a Robert zrozumiał, że nigdy nie wetrze miodu w sierść pumy, którą wcześniej obłaskawił, że nie podpali jej we śnie – jasnej i gniewnej jak madonny przed grotami, że nie ukryje jej resztek pod grubym, sfilcowanym runem najprostszego lasu świata. To kres alegorii, pożegnanie modlitwy. Wyłącznie w tym jednym nie pomyliłem się, Rhodope. Oto dziś dzień mówiła do nas śmierć – śmierć w starej spilśniarce, śmierć Marty i Gabrieli, agonia Bogumiły, porzucenie Tomasza. Dręczące echo posłanników, wywoływanie foluszy, monarchia organiczna nieznająca zachodu, której nie złamią lotne bramy ni portale dialektu. Sutek tej wstążki właśnie dotknął ziemi. Na skały fortu zsunęła się pierś, mniszek obcych brzegów. Rodzi się tibia, którą połknie koźlę. Którego połknie chart. Którego połknie delfin. Przez którą zapłodni przebitą ławicę. 


3.09.2013