Sunday, January 31, 2016

Kawęczyński



A jeśli nazwę cię malachitową łąką morza,
czy poczuję pod językiem falisty ruch na-
czyń tętniczych? Czy czułbym, że znoszę
ich ruch od dziewięćdziesięciu pięciu lat

i go nie zatrzymuję, gdyż nie jestem Ba-
czyńskim, lecz mamże w sobie puls Ba-
czyńskiego? Ja, Krzysztof Kamil Kawę-
czyński? Ja – call for papers literatury

wojny i okupacji? Ziemia nie zapomina
takich słów. Ziemia ci wszystko przeba-
czy, tobie i Nikiforom tego świata, ale
nie mnie, nie takim jak ja. Poezjo, moja

wierna

dyszobabo, tłusty czwartku całej litera-
tury, zwischenrufcie pomiędzy prozą a
dramatem. A jeżeli nazwę cię malachi-
tową łąką morza, ja, podrzędny lokal

z dancingiem, z gamratką rozkosznicą,
ja, nick, ja, nickifor, ja, ślub w kościele
na Solcu? Beniowski, Kawęczyński?
Ziemia mi tego nie zapomni. Nie oj-

cem świata, ale carem. Nie studnią
mowy, nie wieczfnią mowy, 

ale barem.

31.01.2016

Saturday, January 23, 2016

Zły smak, złe urodzenie. Wobec Jonestown i w wyniku Jonestown




Tytuł książki poetyckiej Karola Samsela, echo utopijnego projektu Jima Jonesa, sugeruje rewizję jednego z wielkich marzeń nowoczesności. Marzenia o świecie koniecznym – świecie oczyszczonym z przypadku. W tym sensie poetycki idiom autora nie uległ zmianie. Za maskami, które podmiot nakładał w przeszłości, kryli się przecież kolaboranci i mordercy, zdrajcy i gorliwi słudzy ideologii: nowoczesne wcielenia biblijnego łotra. Punkty orientacyjne tej poezji uległy jednak przemieszczeniu. Na tle wcześniejszych zbiorów, a można tu mówić o kontynuacji linii wytyczonej w Więdnicach i w Prawdziwie noc, tworzących razem z najnowszą częścią specyficzny literacki tryptyk Samsela (Trzy pogrzeby), wyróżnia tę książkę specyficzny, silniejszy niż kiedykolwiek autotematyzm. Jeśli Więdnice to szukanie pośrednictwa łotra, Prawdziwie noc z kolei – droga na Karmel przez dolinę ciała, Jonestown jest, w głównej mierze, poezją o literaturze i sacrum, również – o sacrum literatury. Punktem wyjścia kolejnych tekstów, a zarazem ich centralnym problemem, jest akt stwarzania wiersza, spełniany na oczach czytelnika „poetycki performance”, który – poeta ma świadomość kłopotliwości tych gestów – zakorzenia pisanie w tradycji. Wiersz, banknot wyciągnięty z „brudnego, pokrwawionego portfela polskiego języka”, wychodzi od wiersza i do wiersza powraca, usamodzielnia się w wierszu, a także żyje w ciągłym dialogu z wierszami. Trwa w nieustannym namyśle nad własnym przedmiotem oraz kształtem. Literatura, ta wielka i ta źle urodzona (a nie brak tutaj wypraw w stronę form estetycznie podejrzanych) nie służy bowiem sacrum, lecz je współstwarza. Staje się momentem przejścia, ogniową próbą wiary.


Konrad Zych



Konrad Zych: Karolu, przepraszam za milczenie, pochłonęła mnie praca nad monografią. Blurba prześlę w czwartek-piątek, już jestem po kolejnej lekturze Jonestown, wypisałem kilka pomysłów, teraz muszę wszystko w spokoju poskładać. Jutro, niestety, jestem cały dzień poza domem, ale w czwartek mam wolne i liczę, że uda mi się rzecz sfinalizować. Zaskakuje mnie w tych wierszach silniejsza niż do tej pory metaliterackość (jeśli mogę tak to określić), odnoszę wrażenie, że – w większym stopniu niż w poprzednich dwóch tomach – jest to poezja o literaturze, z literatury i do literatury, jeśli przez „do” rozumieć pewien dialog, próbę konceptualizacji historii i projektowania przyszłości... Kilka tekstów nie daje mi spokoju. Choćby ten „brudny, pokrwawiony portfel polskiego języka”. Albo Hłaskowy refleks w „Palcie łąki umajone. Palcie ryż każdego dnia”. Tego typu literackich tropów, nie zawsze sygnalizowanych, znajduję tu więcej. Może się mylę, ale czuję też w Jonestown pewien rodzaj groteski, makabreski może, całość w każdym razie – niezależnie od bardzo konsekwentnie rozwijanych motywów maryjnych – robi na mnie wrażenie nieco, nie, nie surrealistyczne, to złe określenie, ale – bo ja wiem – Boschowskie? Dostrzegam także, chyba się nie obrazisz, pewien rodzaj fascynacji złą literaturą, ale „złą” w znaczeniu zła estetycznego, form niewydarzonych, pękniętych, naiwnych lub świadomie niewykończonych. Przy czym to „zło”, pewne estetyczne malum, jest tu chyba szansą, wyjściem z pułapki nadmiernej literackości, „kulturowości”, która jawi mi się po lekturze jako pewne zagrożenie... Mam nadzieję, że do czwartku zdołam to wrażenie jakoś ubrać w słowa. Tym bardziej, że intuicyjnie wyczuwam, że coś się zmieniło, np. w porównaniu do Prawdziwie noc, ale nie do końca potrafię powiedzieć – co?

Karol Samsel: Konradzie, dziękuję. Cieszę się, że widzisz Jonestown w ten sposób. Bardzo blisko prawdy. Jest tu spiętrzenie i spłaszczenie jednocześnie, jest sacrum, ale raczej jako zdrowy rozum Księdza, którego Gustaw poddaje słynnej okrutnej próbie. I ma się okazać – czy ugnie się pod siłą prasy drukarskiej, tej literatury – złej, brukowej, grafomańskiego karnawału okrucieństwa. Więc i stąd „palcie ryż każdego dnia”, wezwanie do poddawania tego, co sakralne próbie zdrowego rozumu. Ale, Konradzie, ja to mówię tylko do sprowokowania Ciebie. Nie zależy mi tutaj na ustalonej jednej linii interpretacji. Proces powstawania Jonestown był spontaniczny, nie projektowy. I jest chyba przerost autotematyzmu, i przerost wielokulturowości. Ale widzisz, to było spontaniczne, to był karnawał poezji, poddałem się pokusie karnawalizowania tworzywa/materiału.
Zenon Kowalczyk, 1

Konrad Zych: Mnie właśnie ten silnie autotematyczny rys, momentami wyzwolony ze skrępowania tematem, pozaliteracką, tzn. od-rzeczową, od-cielesną materią, niezwykle intryguje. Bo choć pewne elementy tego wewnątrz-literackiego dialogu wydają mi się znajome, pewne tony wyczuwałem w Prawdziwie noc czy w Więdnicach, tutaj uległy one jakby spotęgowaniu, wyolbrzymieniu. Stąd to wrażenie „groteskowości”, choć – tak teraz myślę – jest to wrażenie mylne, bo jednak, inaczej niż w grotesce, całą operacja odbywa się tutaj nie na żywej tkance rzeczywistości, lecz na poziomie meta-, na spreparowanym ciele rzeczywistości opowiedzianej, już zinterpretowanej. Cieszę się, że wspominasz o „próbie zdrowego rozumu”, przez którą musi przejść to, co sakralne. Poniekąd właśnie tak – jako próbę, rodzaj „obróbki cieplnej” – odbieram pobrzmiewający tu i ówdzie idiom literatury złej, „źle urodzonej”, generującej rodzaj „brudnej” przyjemności. I być może właśnie to przesunięcie akcentu na literackość, ale literackość zdegradowaną, więcej: świadomą własnej degradacji, w jakiś sposób przekuwającej ową świadomość w obscenę, sprawia, że ten tom wydaje mi się inny. Kto wie, może nawet z całego tryptyku najbardziej intrygujący.

Karol Samsel: Mam nadzieję, że tym Ci jakoś pomogę w interpretacjach. Wprowadzam w postaci motta fragment Traktatu moralnego Miłosza: „I choć się tobie wyda dziwne, / Że na to zło (fakultatywne) / Marnuję cenne ciało wiersza – / Kwestia jest ważna, choć nie pierwsza”. To oczywiście potwierdzenie Twoich intuicji, także tych Boschowskich („Widziałem to już w gestapowcach, / U Hieronima także Boscha”). Omawiamy Traktat moralny na zajęciach z filozofii literatury w tej chwili ze studentami, więc jestem bardzo blisko tych kontekstów. 

Konrad Zych: Bardzo Ci dziękuję za ten kontekst, to niezwykle cenna wskazówka – a jednocześnie, tak to odbieram, pewne dookreślenie tego, o czym pisaliśmy tu wcześniej. Mam nadzieję, że uda się wszystko, a przynajmniej dużą część z tego zawrzeć w blurbie.

Karol Samsel: Rozmowa z Tobą bardzo mi pomogła, dzieło w świetle odbioru dookreśla dzieło w świetle tworzenia, i nieistotne zupełnie dla mnie – że na poziomie paratekstu. Ten paratekst z Miłosza jest tu istotny, a Ty bardzo mi pomogłeś, mówiąc tutaj wprost o literaturze złego smaku.

Konrad Zych: Dla mnie samego jest to niezwykle cenna możliwość przejrzenia się w cudzej myśli, skonfrontowania z tym, co nierzadko stawia nieprzekraczalne bariery, ale ujawnia coś, czego w samym sobie nie przypuszczałem. Tak było wcześniej z figurą łotra, która zorganizowała mi lekturę Więdnic, tak jest i teraz z groteską, Boschem i idiomem literatury „źle urodzonej”. Dokąd to zaprowadzi - nie wiem, ale czuję ekscytację.

Karol Samsel: Chciałem Ci jeszcze powiedzieć, upewnić się, że nie masz nic przeciwko. W toku dyskusji redakcyjnej z Pawłem Nowakowskim doszliśmy do wniosku, że sformalizujemy cały tryptyk. Nadałem mu tytuł „Trzy pogrzeby” i chciałem ów tytuł - dla przypieczętowania faktu – wprowadzić do Twojego blurba.

Konrad Zych: Oczywiście, nie mam nic przeciwko zamianom, wszystko akceptuję.



Karol Samsel: Przeczytałem jeszcze raz swój tomik i tym razem skupiłem się na temacie przemocy w książce i na tym, co Ty nazywasz literaturą złego smaku. Chciałem Ci o tym napisać, Konradzie. Eskalację tego zauważasz pewnie w części czwartej. Oczywiście patronuje temu Miłosz, bo już wcześniej nazywałem siebie psychopatą z miseczkami z ultrafioletem. Więc tutaj także znajdziesz patologicznie wykorzystany cytat z wiersza Który skrzywdziłeś do wiersza Welon. Czy mogę pozwolić sobie na dosadność, Konradzie? Ten naturalistyczny wątek otwiera Traffic in souls, gdzie zostaje odprawiony, pożegnany i ocalony w jakiś sposób trudny liryzm. Pozostają cząstki białka, końce kodonu. Tytułowy welon to plamy spermy z pośmiertnych erekcji irańskich poetów. Nie zostaje to powiedziane wprost, zostaje to sproblematyzowane i odpowiednio udekorowane, aby nie dostrzec wulgaryzmu. Ale problematyzacja prowadzi do kolejnych pytań. Jeśli przyjmiemy, że na trzech poetów planktonu przypada jeden poeta kamienia, na trzech „małych” jeden „idiomatyczny”, jak odróżnić spermę planktonu od spermy kamienia. W Rękawiczce (z Szyllera), kolejnym wierszu wyjaśniam, czemu angel lust uczyniłem tematem tekstu. W tym tomiku ręka to „kamień polny w runie z wyrwanych palców”. Chodzi o sacrum literatury, idealizację. To, co ludzkie, objawia się także w lęku przed artykulacją. Ludzkie są tabu. Rękawiczka jest ludzka, dziesięć palców jest ludzkie. Literatura wulgarna to literatura ręki z odciętymi palcami – idealnie owalna, przez to nieprzypominająca krzątliwości natury symbolizowanej przez biblijną Martę, symbol życia, idealnie owalna, boska jak Maria. Przez to przerażająca. Chciałem przekroczyć tę granicę, nie w celu pochwały sacrum literatury, jak mówiłeś, ale pokazania, że w sacrum literatorum tkwi terror ontyczny, horrror metaphysicus. Że w literaturze gen boski, czy gen geniuszu – to patogen.

Przepraszam za dosadność, ale wierzę, że zrozumiesz. Gdybym Ci nie ufał głęboko, Konradzie, nie powiedziałbym tego, co przed chwilą. Staram się przybliżać Cię do książki, którą świetnie czujesz. Dziękuję Ci za pomoc w jej oświetlaniu. Wiersz Jan Reda to strona Marty, strona życia, zażarcie w tym tomiku walcząca ze stroną Marii (tak, wracam do głównej antynomii Prawdziwie noc). Wiem, Konradzie, pozostaję niespójny z samym sobą, w wierszu Marta i Maria przecież postulowałem ich idealne połączenie. Ale w planie całej mojej twórczości to chyba zaledwie utopia pozytywna, której daję się co jakiś czas ponieść.

Nie znaczy to, że nie należy tego Bożego patogenu badać, czy twórczo eksplorować, ale chyba – należy z całą świadomością pozostawać w trakcie tych czynności przy myśli, że uprawiamy nie medytację, lecz patomedytację, bo Bóg może wszystko, także stworzyć kamień, którego nie potrafiłby unieść, także stworzyć słowo o sobie, o świecie, o swoim stworzeniu, jakkolwiek, które będzie mu urągać. Tak określiłbym transcendentalny wymiar złego smaku, który kiedyś przywołałeś, pewnie nawet – metafizyczny. To stworzenie przez Boga z pełną skalą jego wolności słowa, które będzie mu urągać, celowo jest w tym
Zenon Kowalczyk, 2
tomiku zestawiane z pisarstwem tych, którzy fundowali polski język literacki na logocentrycznej podstawie (spójrz, Konradzie, ile w tym zbiorze aluzji do Kochanowskiego, autora Czego chcesz od nas, Panie i jak wiele Norwida, autora Rzeczy o wolności słowa). Norwid to casus całego tryptyku, ale Kochanowski instalowany jest przede wszystkim tutaj, aby uprawomocnić najszerszą perspektywę interpretacji, tę brzegową – do samych źródeł polskiego języka literackiego…

Taki zamysł przewrotu kopernikańskiego w literaturze. Tym się różni od Kanta, że jest głęboko autoironiczny i autogroteskowy. Samoniszczący dla siebie. Także w sensie materialnym, Konradzie. Tu wysiłek stworzenia w pierwszej części odpowiada wysiłkowi zniszczenia w drugiej. Lekturę można więc porównać do aktu, seansu, a wysiłek twórczy do stworzenia warunków chwilowej, jasnej dla czytelnika percepcji, a następnie unicestwienia wszelkich śladów zarówno po niej, jak i po narzędziach wytworzonych przez autora w celu ułatwienia tego postrzegania. Zaprogramowane samozniszczenie.

Konrad Zych: Karolu, dziękuję Ci serdecznie za te myśli, pozwolisz, że częściowo uchylę się od odpowiedzi: zbyt wiele bodźców, z którymi muszę się dopiero uporać. Poukładam to sobie na spokojnie, skonfrontuję ze swoimi wcześniejszymi intuicjami. Z pewnością trop, który rzuciłem wcześniej, tzn. odniesienie do literatury złego smaku, dziś raczej napisałbym: literatury „źle urodzonej”, zdegradowanej (bo nie idzie mi tu wyłącznie o kwestie estetyczne, myślę, że w tym punkcie się zgodzisz), wymaga domyślenia, niemniej – czuję, że jako czytelnik nie powinienem (nie chcę?) z niego rezygnować.

W pewnym sensie obok Hłaski, nota bene Hłaski późnego, estetycznie i intelektualnie wątpliwego, naprowadził mnie na ten ślad właśnie Kochanowski, którego postrzegam w tym kontekście nie tylko jako jednego z ojców czy kodyfikatorów języka, lecz także emblemat, zwulgaryzowany symbol, otwierający w umyśle czytelnika szereg interpretacji „szkolnych”, „publicystycznych”, spetryfikowanych do tego stopnia, że obracających się we własną karykaturę. Kochanowskiego-kodyfikatora, a uwagę tę można by odnieść i do Norwida, i do Miłosza, coraz trudniej czytać zresztą w oderwaniu od tego drugiego Kochanowskiego. Kochanowskiego z uczniowskiej rozprawki, Kochanowskiego – hasła w szkolnym słowniku, Kochanowskiego – polonistycznej jawajki. To też, w jakimś sensie przynajmniej, literatura złego smaku.

Nie pamiętam już kto, bodaj Piotr Matywiecki, w jednym z numerów „Kwartalnika Artystycznego” wymówił się od odpowiedzi na pytanie o swoich mistrzów, wskazując właśnie na pewną źródłową niemożliwość recepcji Mickiewicza, Kochanowskiego etc., których otrzymujemy jak na tacy: już przepuszczonych przez filtr interpretacyjny poprzedników. Ja bym dopowiedział: także przepuszczonych przez filtr złego smaku, przemienionych z kodyfikatorów w pewne gotowe struktury, poetyckie prefabrykaty, funkcjonujących jako estetyczne bonum i malum jednocześnie. I ten Kochanowski, niezależnie od kapitału kulturowego czytelnika, od jego wnikliwości i oczytania, zawsze odezwie się najpierw zadaną, może nie dość pilnie odrobioną lekcją, zaduchem akademii, będzie jak hasło, które wymaga natychmiastowego odzewu. Te dwa projekty, powiem mniej wiążąco: dwie ścieżki lektury, tzn. wędrówka ku źródłom polskiego języka i uleganie pewnemu automatyzmowi recepcji, kapitulacja przed stereotypem, są dla mnie tożsame. To jakby dwie strony tego samego doświadczenia. Gest prawodawcy, suwerena, jest nieodłączny od jego parodii, ustanowienie sacrum równa się zgodzie na profanację. Gospodarz otwierający domostwo dla gościa staje się żywicielem pasożyta.

Przekładając te metaforę, ukradzioną Josephowi Hillisowi Millerowi, na problem specyficznie literacki, widziałbym to tak: sam gest odsyłania do źródeł, jego ponawianie w szeregu aluzji, jest równoznaczny z przywołaniem złego smaku. Przy czym źródłem jest tu dla mnie nie tyle Kochanowski, Mickiewicz etc., ale gest ustanowienia kanonu, kodyfikacja dokonana rękami różnych Leonów Borowskich, Józefów Królikowskich, Łukaszewiczów et consortes. Albo inaczej: może poeta „idiomatyczny” musi zostać uznany przez poetów „małych”? Może to oni, tak naprawdę, czynią go tym, kim jest dla nas: poetą „idiomatycznym” właśnie? Czy nie znaczy to jednak, że jako taki jest produktem złego smaku?

Wiem, uprawiam erystykę, ale tu właśnie, paradoksalnie, widziałbym pewien punkt, w którym możemy się spotkać, mianowicie samą przemoc. „Literatura wulgarna to literatura ręki z odciętymi palcami” – dokładnie tak. Ale, tak sądzę, my innej ręki nie znamy. Rozpoznajemy własną, ludzką, pięciopalczastą dłoń w jej bezpalcym, wygładzonym emblemacie: obrazie, który wnika w nasze ciało, jak ten Millerowski pasożyt, i je zaraża. W tym sensie intruz staje się nieodróżnialny od żywiciela, żywiciel jest własnym pasożytem. Tak myślę: może nasz dramat nie polega wcale na tym, że znamy tylko Martę, Maria zaś jest wyłącznie pewnym docelowym, nigdy niezrealizowanym ideałem, lecz przeciwnie, nie ma dla nas nic poza Marią, Marta – nie istnieje. Pochwała sacrum literatury byłaby wówczas zgodą na tkwiący w niej ontyczny terror, zakwestionowaniem Nietzschego: umarł Człowiek. Umarł Człowiek – znaczy: nie ma Marty, jest tylko Maria, jest tylko Bóg.

Karolu, wybacz, jeśli rozminąłem się z Twoimi intencjami i nazbyt daleko odbiegłem od Twoich uwag, ale potrzebowałem „domyślić” ten zły smak do końca…

Karol Samsel: Rozumiem, Konradzie. Nie, jesteśmy wciąż w horyzoncie Jonestown. Umarł Człowiek, jest Bóg. Ale w świecie bez Człowieka, to Bóg towarów, Bóg złych smaków, Bóg hurtu, Bóg-hurtownik. Jak w Wierszopolu, Wierszopolu: „poepol i słowopol”. W towarze zapisane zostało jednak Boskie tchnienie – to dramat naszej epistemologii, tak widzimy towar, jako coś, przez co „prześwieca” jakby świętość Boga. Nie jako coś świętego – dlatego to nie prosty fetyszyzm, nie zwykły wróg, który podstawiałby się pod zasięg argumentów. Nowych znaczeń i nowych wymiarów nabiera w takiej sytuacji słowo „dewocja”, nowej mocy – upiornie sprawczej zupełnie – zawołanie o devotio moderna. Niebywała jest siła dewocji w świecie, w którym jesteśmy skazani na Marię, prawda?

Zenon Kowalczyk, 3

Sunday, January 17, 2016

Wersal



A czerń, E biel, I czerwień, U zieleń, O błękit,
Tajony wasz rodowód któregoś dnia ustalę.

Artur Rimbaud, Samogłoski,
tłum. A. Ważyk

Wersal. To słowo, Panie, ma swoją ignorancję.
Między literą „r” a literą „s” zrywa się fildekos
i zamiast samogłoski powstaje betabloker. „Se-
rum prawdy – sylaba mieszka między nami”,

mówią „wer-” i „-sal” do Pana, Boga swego.
A „serum dobra – akcent, odmienia nas od
wewnątrz”. Tak mówią „Wehr-” i „-sahl”,
po pogodnej reformie tworzące cyrkum- 

fleks.

Wersal jest moim pasterzem. Niczego mi
nie braknie. Wehrsahl zmienia swą postać
i swoją definicję. Dziś Wersal oznacza dy-
stych, którym zamknę ten wiersz, właści-

wie jego siłę podaną w liczbie wehrsahli,
z których fildekosy wyjmę, by liczba ta
wzrosła, by dało się ją przeliczyć na licz-
bę betablokerów. Mój dziejowy gambit.

Moja

odwieczna walka:
prymusa Europy Wschodniej
z prymasem Aurory Zachodniej.

Wersal. To słowo, Panie, ma już psychofana,
a także psycho-Pana. Przekształci on jego losy
i zmieni mu trajektorię. Tak powstanie Wer-
schal, którego to spolszczę na Wierszal. Sły-

szysz, Czesławo Cymek z ulicy Gomulickiego
więziona przez hitlerowców? Więzi cię wier-

szal,

uśmierca cię wierszal.
Wierszal cię upamiętnia.

Warschau, 17.01.2016