Tuesday, April 26, 2016

Warzywa i owoce



sobie, ssakowi
z cudownie upierzoną
watermanem ręką

Nie wyjdziesz stąd żywy.
Twoją dłoń uwięziła nie
książka z wierszami, nie
zgrzana obwoluta, lecz

gniazdo. A winą jest dużą
popsować gniazdo na gru-
szy ksenomorfów. Marvel
cię ukłuje, Wodnik poca-

łuje, ale nie ja. Przeze mnie
żywy nie przejdziesz. Sam
mymi jelity pasłem serca,
nakarmię i twoje, aż zacz-

nie ciążyć światu, zabieg-
nie skórzanym tłuszczem.
Nałożysz full poem jacket.
Cały umrzesz. Omnis, za-

pomnis. Wszystkiego nie
spamiętas. Będą mówić o
mnie: rafa koralowa. Po-
patrzą na ciebie, by do-

kończyć myśl: Rafał z Ko-
ralowa? Żyrafa koralowa?
Nienowa, półjęzykowa
książeczka patentowa?

Nie wyjdziesz stąd żywy.
Marvel cię ukłuje, Wodnik
pocałuje. Drób padły na za-
razę zatrzaśniemy w ogro-

dzie, oddzielimy od siebie.
Karton po soku, Ikarton po-
soki. Podróżnicy po różnicy.
Poskromienie posocznicy.

W wodzie przegotowanej
ważywa i owotse.

26.04.2016

Saturday, April 23, 2016

Nie odchodzi



Twoje imię, Iluzjo, gdy stoję przed wejściem do domu pracownika
i zgiełdanymi oczyma staram się wypatrzeć otwór, który podobno
należy wypełnić kluczami, wypełnić go dobrze, jak dobrą służbę.
Co słonko dziś podpali, by się dziwowali? Czy w słonku strzelali,

by na mszę się zmawiali?

Rurociąg przyjaźni. Imię róży, nazwisko Różewicza. Ziemi włos-
kiej do Polski. Ziemi polskiej do Włoch. Różewicz, ziemniaczana
mantykora, romantykora – meduza polska, Perseusz włoski, lustro.
Meduza polska, ta, która ocalała prowadzona na rzeź z nieodżało-

wanym, żydowskim

bazyliszkiem. Różewic, psiankowa twarz z solą w oku, cukrem
na ustach – półsprażonym, półkarmelem – rozdzierająca: matka
odchodzi, matka mi, ludzie, ludzie, mi matka, matka mi odcho-
dzi. Ludzie dobrzy, odbijcie, odbijcie moją Królową, Królową

 Odch mi odbijcie.

A tak wcale nie jest, wcale być nie musi. Bo czy w słonku strze-
lali, by na mszę się zmawiali? Do bistra zwierzęcej żałoby scho-
dzą nasi rodzice. Torf tam jaśniejszy od gwiazd, mocniejszy od
kaesów. Twoje imię, Iluzjo. Twoje nazwisko, Aluzjo. Pod do-

mem podnosi się mgła,
gruz kosmicznej łapanki.

23.04.2016

Saturday, April 9, 2016

Dzieciożerstwo



Pani, jaskółko uwięziona w sebkowym bajaniu.
Wyrzucona z szat w górę, z impetem wybita w
powietrze. Głowę ci zgolili, nos wytarmosili,
usta na krwawy glanc starli, byście przejrzeli,

zmarli.

Pani bez ogona, Pani ogolona praojcem try-
mera, nożem. Pójdą do Ciebie w ciemności
młodzi kadeci nicości. Wniosą swój gołocen,
gwałcen plus plejstocen, wleją się ciepłym

morzem.

Jest kółko uwięzione w sebkowym bajaniu.
Jest biurko, czyli wyśniony przez gołodup-
ca kokpit. Mój ostrołęcki stan-rejon, wysoki
kłąb, erechtejon. Serc polskich Rymowid,

 hobbit.

*

Zapytaj mnie o to wszystko, odwagi.
Mówmy o poetyckim handlowaniu
ludźmi na rzece Narew, rzece Wisła.
O tym, jak mnie zhandlowali i jaki
czas po mnie zhandlowano Ciebie.

To musiały być wieki. Przysięgałeś
z ręką na tomiku Eliota. Ja z ręką na
Defoem, z wierszem Pounda w prze-
czuciu. Śmielszy bardziej niż zwykle
przez małpkę spirytusu. Lecz otępia-
ły, z wrażeniem, że pochłonął mnie

cyklon.

9.04.2016

Thursday, April 7, 2016

Quaemodo Pilati – na temat Jonestown z Maksymilianem Tchoniem



Maksymilian Tchoń

Maksymilian Tchoń: Czuję, że w Twoim tomiku przewija się motyw powinności pisarskiej. To, do czego zmierza licentia poetica, warunkuje następstwa podejmowanych po sobie czynności – od konceptu wiersza po uwznioślenie go motywem sacrum i nadanie mu wartości pryncypialnej jako przedmiotu sprawczego naszego istnienia. Nasuwa mi się pytanie, czy tak idący trop zdobędzie określony cel, który wydaje się być tu kluczem do zrozumienia codzienności. Do akceptacji powszedniości dnia, nieubranego w żadne formy, kanony i reguły. Czy tak daleko idąca analiza reinterpretuje inicjalność naszych poczynań w kwestii osiągnięcia upragnionej eudajmonii?

                
Inicjalność, czyli początkowy akcent mieszczący się w podstawach naszej kultury, jest czymś dobrym, a może czymś złym, a może jednym i drugim…? Co oznacza dla mnie apostolstwo pisania i czy dystans, który jest pomiędzy sferami poznania, czy poznawania coraz to nowszych technik pisania i uwrażliwienia na piękno – odnosi się do naszego codziennego życia i warunkuje przez to niemoc podmiotu lirycznego względem samego siebie (autora) demiurga, który jest tylko narzędziem w ręku inspiracji, a może sugestią myśli, które wyłącznie w bliskim związku z Bogiem mają szansę nabrać charakteru pełnoprawnego organizmu literatury?

                  
To tak jakby horror vacui przenieść na teren poezji i całe jej piękno określić formą – modelem, który jest wydmuszką i pęka za lekkim dotknięciem wiatru. Jak więc koncepcja poezji wpływa na tzw. zwyczajowe pojmowanie sztuki? Czy poezja to coś ponad, coś przedniego, a może tylko zwykły ogólnik, banał, głupstwo? Czy to moda, czy może powinność artysty determinuje wszystkie nasze czynności zmierzające do uchwycenia wyniku rzeczywistości? Którą jest proza codzienności, jakkolwiek by chcieć nazwać pospolitość konwencjonalizmu? Tradycjonalizm a użytek, w tym dobro wartości?

                   Powiedz, proszę jak rozumiesz akt twórczy i twórczość poetycką rozumianą stricte kulturowo, czyli (mówiąc językiem potocznym): czy kultura, którą się otaczamy wpływa na nasz język i kieruje naszymi zachowaniami, metaforami i literacką (śmiem powiedzieć) strategią?

Karol Samsel: Po pierwsze, odpowiem Tobie, Maksymilianie, twierdząco. Tak. Powinność pisarska jest dla mnie czymś początkowym, z niej wybija źródło pisma. Nie byłoby słowa, gdyby nie było woli ludzkiej, gdyby nie było ręki ani serca. Teraz czas na odpowiedź przeczącą, której źródłem jest głęboki, liminalny smutek, w którym pozostaję zanurzony od lat. Nie wierzę, aby owa upragniona eudajmonia, o której piszesz, była dla mnie do zdobycia. Powiadam: dla mnie, bowiem daleki jestem od stwierdzeń, jakoby była tajemną twierdzą warowną, niedosiężną dla kogokolwiek. Niedosiężną dla mnie – może najpełniej mówi o tym jeden z wierszy o proroku i perwersie. O ile istnieje prorok dobry i rozumny, o ile istnieje dobry i proroczy rozum, może (ale nie musi) do tej Ziemi Obiecanej dotrzeć. Ja – z całymi skalami perwersji, deformacji i złego smaku, które reprezentowane są w moich książkach, także w Jonestown – pozostaję „na Wschód od Edenu”. 

Powiedziałeś jeszcze, by tym bardziej udobitnić swoje stanowisko, o apostolstwie literatury. Mój Boże, jak chciałbym stać się uczestnikiem Dziejów Apostolskich literatury, nie ich prokuratorem. Chciałbym paulizmu, nie piłatyzmu. Chciałbym być Bartłomiejem, Janem, Markiem, Łukaszem, Piotrem, wreszcie Pawłem z Tarsu, nie Piłatem. Ale tylko umycie nóg pozostaje chrztem pokory, umycie rąk to skok, upadek, runięcie w przeciw-chrzest, w coś dechrystianizującego z fundamentu. Maksymilianie, interesuje mnie piłatyczna historia literatury i piłatyczna historia poezji. Fascynuje mnie możliwość piłatycznego Norwida i piłatycznego Conrada. Piłatyczna teoria literatury wreszcie – to moje spektrum spojrzenia na dzieło literackie. Kiedy uprawiam kokieterię wobec swoich słuchaczy albo czytelników, a kokietuję retorycznie, bezinteresownie, kokietuję quaemodo Pilati, na sposób piłatyczny. I żaden inny. Prowadząc warsztaty literackie, uczę piłatyzmu, wychowuję młodych Piłatów, lub w najlepszym wypadku: dbam o rozwój piłatycznego pierwiastka młodych Pawłów z Tarsu. Kim więc jestem?

Piszesz, że tylko w bliskim związku z Bogiem ma szansę narodzić się „pełnoprawny organizm literatury” oraz że jedyna prawdziwa samotność poetycka to samotność chrześcijańska, tzn. ta, która rodzi się z amnezji chrześcijańskiego korzenia literatury. To stawia Cię w pozycji poety chrześcijańskiego, Maksymilianie, logocentrysty, tak jak mnie od Ciebie oddala jako tułacza po ziemiach „na Wschód od Edenu”. „Przecież i ja ziemi tyle mam, / ile jej stopa ma pokrywa, / Dopokąd idę!” – powiadał Norwid. Ale jego pielgrzym zmierzał nie na Wschód od Edenu, częściowo przynajmniej oświetlony Bożą lampą.

Czym jest więc dla mnie akt twórczy oraz twórczość? Nazwałeś już to, Maksymilianie. Uchwyceniem wyniku rzeczywistości. A tym wynikiem jest dzieło twórcze. Jest ono efektem specyficznego antyrównania, czy może nazwałbym to szerzej: operacji antymatematycznej. Rzeczywistość jako suma faktów przyrodniczych i egzystencjalnych, składników percepcji i refleksji, nie tworzy jeszcze dzieła. Proces stwarzania dzieła to antyrównanie, tj. przeciwrównanie, którego rozwiązanie ma dowieść nierówności obu swoich członów. Człon lewy nie będzie tutaj równał się prawemu, zrównywanie zaś obu członów będzie czynnością poetycką i tragiczną, nie zaś pogodną i matematyczną. To będzie jego realne anti-haecceitas. Wielkość człowieka i wielkość twórczości, i być może jej arbitralny oraz podstawowy sens polegają jeszcze na tym, że strona wynikania, tj. strona lewa nie zawsze będzie większa od strony sumowania, tj. strony prawej. Artyzm zaczyna się wraz z uchylaniem sumy realizmu jako wyniku sumowania rzeczywistości, o punkt, dwa, trzy, w górę, w dół. A z geniuszem co mielibyśmy zrobić? Geniusz to zapewne wielokrotność którejś ze stron, prawej czy lewej. Być może strona lewa jest iloczynem strony prawej (choć mogliśmy tylko sumować), być może strona prawa – jest iloczynem lewej. Wierzę bowiem głęboko zarówno w geniusz doświadczenia dodatniego, w dodatnie multiplikowanie sensów dzieł, jak i w geniusz doświadczenia ujemnego, tzn. w ujemne multiplikowanie sensów. Mistycyzm widzę po obydwu stronach tego przeżycia: zarówno jako ontologiczny precedens, jak i jako ontologiczny antyprecedens. To właśnie – precedens lub antyprecedens w jego pisarstwie – czynią poetę idiomatycznym. 

Dobrze, a teraz czas na prawdziwą odpowiedź. Bliską skóry i wnętrzności. Twórczość jest dla mnie wyrzucaniem siebie w powietrze, aby w rozbitej na skutek upadku, oddziaływania siły grawitacyjnej cząstce odnaleźć Dobrą lub Złą Nowinę o sobie samym. Poezja to dla mnie, Karola Samsela pokrwawiony kod genetyczny, bowiem tylko pokrwawiony, rozbity, przystrojony w wieniec z ciernia, nim rozszarpany, rozplątany na cztery strony świata, po orficku zmiażdżony – raz ustalony w sobie genom – uwalnia z siebie język prawdy. Twórczość jest więc samobójstwem. Przekraczaniem, aby dotrzeć do tej części siebie, która nie jest jeszcze dotknięta chorobą niewolniczą. Wykrwawianiem się w więzieniu celi, by sprowokować tych, którzy mogą mi dać wolność, wynieść mnie na zewnątrz. Akt twórczy, o który pytasz, Maksymilianie, jest głębokim, przesadnie głębokim podcinaniem sobie pęcin, by zjawił się ktoś – Bóg, gospodarz, naczelnik aresztu, Godot, Wielki Inkwizytor, plantator, hodowca, nadzorca, ogrodnik, lekarz, weterynarz, konstabl, kolonizator, pracownik ambasady, dyplomata, cieć, gospodarz domu, ubezpieczyciel, komornik, natchnienie, język ognia, język deszczu, anty-język – który mnie uwolni, wyda z powrotem odległemu światu, zezwoli na wyniesienie na słońce i powietrze. 

M. Tchoń: A więc zarówno dla Ciebie, jak i dla mnie akt twórczy i celebracja jego strumienia świadomości, zakorzenionego w tradycji od zarania, to takie Ciudad del Sol. Czy się mylę?  

K. Samsel: Właśnie tak. A Campanella za swoje „del Sol” był torturowany, choć inaczej niż Savonarola lub Giordano Bruno – przeżył. Zwolniony, uznany za obłąkanego. Łaskawie i wielkodusznie zwrócony własnemu demonowi ascezy i introspekcji, którego dziś, w XXI wieku nazwać moglibyśmy Psychiatrosem lub Terapeutosem, Bogiem-Terapeutą w nas samych. Ale Ecce homo i ecce cogitationes. To właśnie moje myślenie, dokładnie to. Pełne nieufności i wycofania wobec „del Sol”. Gotowe dla wyzwalania się z owego „del Sol” do gwałtu na sobie samym, do przemocy zadawanej samemu sobie. Do amputacji tego, co głupio i uporczywie będzie utrzymywało, że jest „ze słońca”, że jest Amonem-Ra, że było na początku, a przez nie stało się coś niezgłębionego, wręcz pan-negatywnego. Że (dla dobrego przykładu) przez nie – nic się nie stało, co się stało...

Karol Samsel