Saturday, January 7, 2017

Autodafe (3)


11

Serce w ogniu. Furgonetka, która mnie wymija, prze-
kracza mnie. Kierowca, który rozpycha mi w ustach
wyschniętą bieliznę swojego dźwięku, wznosi sztan-
dar lub chorągiew z naszkicowanym ołówkiem peni-
sem. Która rączka dziecięca mnie budzi? I który gru-
by kęs chleba zmienia się w moim żołądku w literac-
ki rekuperator? Serce w ogniu. Nie wiem, nie wiem,
jak mam Ci się przedstawić. A może jeszcze inaczej. 
Kogo chciałbyś tu spotkać? Typowego książkowego
mormona? Miej mnie całego! Olgę Lipińską polskiej

12

poezji? Miej mnie całą! Zdziczałem i zdziwaczałem.
Czuję się jak poetycki solidaruch. Jak osiołek, który
wypuszcza pędy, aby stanąć u stajenki, w której uro-
dził się Zbigniew Herbert, jako przedwieczorna Rośli-
na. Pomniejszona. Niezezwierzęcona do końca. Pedo
oraz Philein. Ukochać Boga w dziecku – bizantyjską
miłością, jak nie kocha już nikt. Ach, achże, miej nas,
miechajże, miej nas, muzo skurwysynów, syreno opa-
dowa, w opejece swej. Serce w ogniu. Soczewki Aga-
ty Bielik-Robson w ogniu oświetlone latarką samego

13

Marka Bieńczyka. Dobrze, już koniec. Przechodzę nie-
pewnym krokiem na taras, jak gdyby znowu zaczynał
się wrzesień 2005 roku i pierwszy rok studiów na war-
szawskiej polonistyce. Na miły Bóg, żółta, mazowiec-
ka twarz, spierzchnięte, ostrołęckie usta! A jakby łom-
żyńskie. Soroka-Zaporożec. Kozak-Stagiryta. Apaszka
w kolorze drzew tajgi. Gerard z Żyrardowa. Zegarek w
kształcie szyszki spalowanej w nadgarstku. Dubler Zofii
Stefanowskiej. Sufler, acz półidiota Romana Ingardena.
A jednak owocowałem. Mały mniszek lekarski w mnicha

14

akademików. Być dmuchawcem dla niewiast, lecz nie zo-
baczyć zapłodnień. Zostać latawcem dla takgwiazd, choć
nie zrozumieć poronień. Aby podnieść różę, gdy mroźna,
styczniowa noc bez słonecznego ratunku. Jeżeli byłbym
Stachurą, wyśpiewałbym ją Tobie. Gdybym był Łomnic-
kim, ogryzałbym do ości ryby takich nocy, i byłbym del-
finem mroków, Wołodyjowskim ciemności. Moje pasyj-
ne książeczki, latający obozie z zadzierzgniętym jelitem,
loretańsko sauno, w której spotyka Maryję Platon spod
Nazaretu, największy brykieciarz antyku! Rękopis z Ma-

15

riensztatu przewożą do Saragossy, mnie zaś – osierocają.
Trebunie Tutki, domowe laboratorium polskiego gatunku
literackiego. Embrion poematu wędruje po świetlistym po-
lu. Pyza na polskich dróżkach uderza głową o pług, który
niegdyś należał do farmerów Ateny, rolników Afrodyty. I
staje się czarną wdową, pierwszym ojczystym kasztanem,
który będziemy nosić przypięty do naszych toreb w formie
barwnego breloczka zmieniającego kształty: od trzmielów
do chrabąszczy kolorowa droga znaczona trawami i krwią.
Przechodzę niepewnie na taras, jak gdyby był to Sylwester

                               *

co najmniej czasów wojny. Rok
czterdziesty trzeci. Samba sikoreczka. 
Smoła, Herojoanna umysłu.

7.01.2017

No comments: