Saturday, April 29, 2017

Autodafe (11)


46

Spłonąć najjaśniej. Powiesić się na samym środku
trasy widokowej polskiej poezji. Zatruć, a przynaj-
mniej zmącić to, co polscy poeci chcieliby wyzna-
czyć na polskie Greenwich XXI wieku. Zainfeko-
wać, zadefekować to, co pierwotnie miało być za-
deklowane, ale – niedomknięte na czas przed wy-
budzeniem – musiało tutaj zamieszkać: niededy-
kowane. Ach, gdybym nie nurlał, a też i nie kin-
drał, nie stałbym się jak Turnau, nie byłbym jak
kindżał. Spłonąć nago. Z rozlanym, otyłym cia-

47

łem – masywnym walkmanem obłoczy kosmi-
cznej w strudze materialnej. Tajemniczy ciem-
nogród. Ogród, garden, jardin. Żargon. Twoje
rwane łono, porzeczka z Poranina, aś gwiazda
Zaranina. Czy zostałaś zraniona? Przerżnięcie
trampoliny, krwotok minerałów (a więc mine-
rałotok?), zoranie pospieszne agrestów. Przez
całą bezkresną otchłań ściga Ciebie, mój Panie,
mój złowieszczy chichot, kolec i klips krzyku,
elipsograf rozbity o kratę wyników. - - - - - - -             
  
48

Spłonąć najjaśniej. Zanurzyć się w seks na po-
wale świronka, zasnąć w oparciu o długie, pa-
stelowe kopyto. Przestudiować rozprawy war-
szawskich materialistów i swoje kości umiesz-
czone na wielkim kole zamachowym nazwać
Wisłą ciała ludzkiego. Powiesić się na samym
środku trasy widokowej całej twórczości. Stać
się jej medalem, dla mentalistów – mentalem.
Panie, czy pas nabrzeżny, na którym dwieście
stadiów drogi od mojego tekstu zakwita tekst

49

Trakla, to jeszcze międzymorze czy już – zwi-
schenmaar? Panie, czy widzisz to, co ja? Lan-
gusta. Langusta Emily Dickinson, którą ta za-
bawia wieczorami, przebierając się w zamas-
kowaną rybę. Krab Mai Staśko nazwany go-
łębiem dezorientacji, Achillem na tle zmierz-
chu. Czarynarka z iskrzącymi wyłogami, ła-
siczka w butonierce, antyczne małżeństwo
słowa. Safona wytatuowana na języku, Ho-
mer po grecku – na zębach. Bardzo chciał-

50

bym odejść. Znaleźć się daleko stąd. Um-
rzeć w środkowych Włoszech w mieście
dobrym na śmierć, o którym nie wyczy-
tam z Herberta, z Grudzińskiego. Gdzie
nie będę pragnął poezji ani seksu. Umrę
rozwiedziony z wieloma formami życia
po zawieszeniu kotwiczki zamiast krzy-
żyka na piersiach i zdjęciu z rąk branso-
letek zwanych – pierścienie Brodskiego,
gdy miałem trzydzieści pięć lat. A Ty e-

                *

mabluj to sobie, Ty to imaginuj:
przezorne BHP na wszystkich
scenach strachu.
  
29.04.2017

Friday, April 14, 2017

Autodafe (10)


42!

Malutki dom kultury na Lubelszczyźnie – garnuszki,
w które skapuje krew, woda pośniegowa ciała. Niew-
prawny jeszcze wiersz dziecka nagrodzony przez ju-
rorów pierwszą lokatą w kategorii gimnazjów: świe-
żutka kukurydza prażona umysłu, ogrzany, zżały o-
woc leszczyny wyobraźni. Błoto, wyżary. Rosną na
moich rękach łachany, bachury i dopiero Robert Lo-
well wyjaśni mi ich nieliterackie pochodzenie. Kto
by tutaj myślał o zapobiegliwości na oparzeliskach?
Jest lipiec, miesiąc dla dwunastolatka wprost ideal-

43

ny na wigilię swojej twórczości. Z wysokich klifów
dzieciństwa poezja zaangażowana chociażby – dla
chłopców jest okurzaniem chorego dobytku i w ni-
czym nie różni się od poezji metafizycznej. Tekst
tego rodzaju dla dziewcząt to już amazonka ucie-
kająca na koniu z niedogaszoną świecą Haliny Po-
światowskiej w złamanej w następkach ręce. Nie-
wielki lokal na Lubelszczyźnie, składanka natch-
nionej głupawki i nadprzyrodzonego teatru. Orfe-
usz z ulaną twarzą, juror o obco brzmiącym naz-

44

wisku popełni samobójstwo w okresie ciężkiego
przednówka, dokładnie jesienią za rok. Śmierć
Ziemniaczanej Twarzy – gruchnie tuż potem
na wsiach. Pławka Pana Boga wkręciła się w
końcu pod śrubę i rozerwana na części, klap-
nęła na ślizgaczach motorówki Maryi. Cóż,
kwiczoł na przypłociu, który uwierzył: ska-
cze w sam środek kanionu Brodskiego, i zła-
mał kark o dach starej wędzarni Hoffmanna.
Kosteczki śledziennicy, tłuste, świetlne rze-

*

szoto.

45

Dobrze jest osądzić, ile z tego zrozumie dwu-
nastolatek. Ile z tego pojmowałem ja, widząc
jasnowłosego mężczyznę z wymiętym, zielo-
nym krawatem wiozącego na taczkach poć-
wiartowaną świnię? Była przecież niedziela,
przed chwilą recytowałem, wyjąłem aparat
cyfrowy, by zatrzymać w kadrze, by spowol-
nić w kadrze słońce w napadzie histerii, przy-
mierzające rajstopy niewidocznego księżyca,
zmniejszające swój obwód do miary nocnej

                *

pauzy. Wiadomość transpowietrza
w transdomowej salce.

14.04.2017

Sunday, April 9, 2017

Autodafe (9)


36

Ależ dlaczego rani cię nienaturalność tego poematu?
Doprawdy, i to jeszcze taki język jak mój? Starczy i
szum perlatorów o zmierzchu, aby go zagłuszyć, by
pocałunek nie przetrwał, a na granicy pomiędzy tek-
stem a okiem pojawił się ząb. Jeden, drugi. I niechaj
tobie się wydaje, że czytasz kolędę Karpińskiego i
biegnie za tobą cyprysik Lawsona, wtór taki, spoś-
ród wtór wielu, wtór z brzegów osamiały, choć na
połaci wtórwiel. Zaśpiewaj jednak choć jeden z je-
go tekstów, poczujesz, jak Karpiński w ciebie wni-

37

ka, rozszerza cię, jak sprawnymi palcami spaceruje
po wnętrzu. Mit o chropawej płaskorzeźbie z przy-
stawionym szpikulcem włożysz między baśnie, a
przez łyskliwe okno wystawisz okrągłą magnolię.
I wtedy uchwycisz może jego usta, dwa cyprysiki
Lawsona złączone zgłębionym spojeniem, aś nie-
przyduszone kopytem. Odkryjesz nie tylko w du-
mie Karpińskiego jej seksualność, ale nawet i w
Pieśni o Narodzeniu Pańskim hormonalne gniaz-
do, w którym szaleje szablak pastwiący się nad

38

zalotką. Wyśpiewujesz ten wtórwiel, Kamień Po-
morski obrazy w obecności rodziny po złamaniu
opłatka, aż trafia cię kamień karpiński, przerywa 
epokę śpiewu. Wypluwasz uśmiech Karpińskich,
wypluwasz jego usta, którymi kanelowałaś syla-
by jego kolędy. Zwymiotuj jego herb Korab, jeśli
chcesz przeżyć ten wieczór, wstaw w puste miej-
sce swój palec i nazwij styk Gadziogłówką. Tak
demon Karpińskiego szpuntuje kończący się rok,
szpuntuje, lecz nie zapładnia, aż niedogasły wciąż

39

fiks sam ostatecznie kruszeje. 
                     - - -
                                                                - - -
                                                Samotonia – krzyczał
w niebo Iwaszkiewicz, ale cenzor i tak – bezwzględ-
nie robił swoje. Pewnego chłodnego ranka z „Gebet-
hnera i Wolffa” powywożono Brzezinę, a nie Samo-
tonię. Ja umarłbym, powiadam Wam, umarłbym ze
smutku. Gdybym nie miał demona, co by mnie pod-
dźwignął. Nie miał bystandera, co by mnie z domu
wywiódł do niedalekiej traktierni pod światło poża-
rnej barbulki – pod żarnym pozorem nie zbliżaj się
do niej. 
  - - 

                                    - -                         - -
             Ogień krzepnie. Blask ciemnieje. Ścierają-

40 ⅓ 

cy się flek buta, rytm wewnętrzny, w którym ukry-
wam utykającą stopę własnego wiersza, urywa się

                *

właśnie. 

Brzezina, 8-9.04.2017


Wytłumaczenie

40

Pozwól, że ci wyjaśnię. Ostatni pentaptyk pisałem
z perspektywy zawiedzionego kochanka. Nie, nie
to słowo służyć mi będzie najlepiej: przerażonego
kochanka. Widzącego, jak gwałci się jego Psyche,
jak Psyche przerabia się w ptyche, co z greki zna-
czyło: „składać”. Poliptychos – wielokrotnie złożo-
żony, co dla istoty czującej znaczy: raz po raz pene-
trowany. Kochanek widzi dosyć wyraźnie: jego ow-

41

ca wybrała gwałt i staje w wąskiej sali zmienionej na
ucho igielne za sprawą jednej sonaty. Widzi ostro: pa-
dają płatki wełny pomieszanej. Na dźwięk pentamet-
ru, najprostszego chwytu: D, E albo G na kosmicznej
gitarze. Zrozumiał to Iwaszkiewicz, ogółem rzecz bio-
rąc: zrozumiał to modernizm, dlatego otrzymał knebel
i opaskę z blankverse’u. – Co? Nie, nie wiem, czy dek-
laruję się w tym momencie jako spóźniony modernista,
czy po prostu zakochałem się w jego praumyśle, który
jest literacką cytadelą. – Kogo praumyśle? No, jak to

42?

kogo? Iwaszkiewicza. O nim tu
przecież mówimy.

                *

Nie wiem.

Oświęcim-Samotonia, 10.04.2017