Friday, August 31, 2018

Autodafe 2 (19)


92

Z czasów prabóstw nieubóstwialni, z czasów prawiar nie-
powielalni – ach wy marni, wy marni jak pożar w przeob-
rażalni. Z drzew melancholii podziemi, daltonizmem pół-
cieni – ach wy zgwałceni, zgwałceni: zerżnięci u łowców
jeleni. Jak mąż żył przy mnie, trzask w blask, lecz – mąż
mi odumarł – na płask. Zaniedbałem jałmużnę, obrosłem
krzyżem i kurzem, wyniosłem daleko pod górę – swe dło-
nie czerwonoskóre: z kalendarzy i znaczków w martwole
rozdartych kubraczków. Spójrz, Sielpio na sojusz w gąsz-
czu – jak chleb marzę o miąższu. Spójrz, Sielpio w świer-

93

szcza w kąpieli, a on cię rozniesie, rozbieli: z niemieli do
oniemieli. Bo jęzor: jest cymbał-morderca – bez (Sielpio)
wierszy bez serca. Więc spadnij i zimnym ruczajem, ude-
rzona wierszajem. Z czasów wilgotnej niewsobni na pob-
rzęk blach niełagodni – zbawili się rybą, podwodni i zba-
wią się z pawiem u spodni. Ajch, ojch, wy marni, namar-
ni jak lampka w przepowiadalni, gdy światło jak od bate-
rii z podomek praminoderii. I na co mi domek chłodzący,
Konstanty Promieniejący przezwany Niepojętym jak po-
stęp w roku przestępnym? Jeżeli światło przygasa, jeżeli

94

ktoś się ośmieli – proszę, by zawarł mi (oczy) – poparzył
mnie: ukrop idei. To niewidzialna bolesność – na wir-wi-
rującej wirampie – i matka mi oczu nie zamknie, i oj:ciec
mi oczu nie zamknie. A z tymi hipergałami: zlękniony pa-
stuszek nocy: nie chcę zobaczyć Boga: w poprzekręcanej
niemocy. Zlitujcie się, wolni najmici, niespożyci hobbici,
podejdźcie, seksoholicy do nieprzytomnej kotwicy – i za-
myszkujcie od serca po gruzach i po wersach. Wturlajcie
ze skroni do skroni patyczek przedbogobrewy z porażają-
cym prześwitem w iluzoryczne przeziewy. Zostaniesz: tu

95

ze mną na chwilę? Zostawisz matowe transfery? Dwóch
takich jak ty podpaliłem, wlatując do stratosfery. I rozsy-
pali się w mroku, wprawieni w seksie z cieniami – w ja-
kimś ciemnym OIOM-ie, gdzie baśń trwa nad baśniami.
Mówię z mniejszym przejęciem, gdyż – uzupełnia mnie
wycie: wszędzie, gdziekolwiek się zbliżę: w zbliżeniu z
Czechowiczem. Ach marni, ach wasze narowy: jesienią
wśród opon deszczowych. Ach mierni, ach wasze start-
-głowy w próg pisma jak z testem ciążowym – Sielpio,
dzban wziąłem z domu  cały śliwkowy od krwi. I chy- 

*

ba znów  nie rozumiem: 
ja mam tu zginąć, nie ty?


          *          *
              *

Mogłaś nie dostrzec przejść stylu:
florę licuje tu fauna – dziecko łka
spazmatycznie – samo – na placu


Downa.

31.08.2018

Thursday, August 30, 2018

Autodafe 2 (18)


czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość

Andrzej Bursa

86

Tak, Panie, strzelałem węglem (wam przecież strzelać nie
kazano, a ktoś musiał to w końcu zrobić) i lizałem płomie-
niem. Jak tak dalej pójdzie, Autodafe z rymowanej diatry-
by przeciwko wszystkim i światu przeobrazi się w: wielo-
diatryby: wypełnione spermacetem po brzegi z wszelkich
brzegów walenie z cieśniny polskiej gawędy szlacheckiej.
Chorowity kuc siwojabkowity (tego słowa użył Fredro w
Trzy po trzy, jeżeli mu się dziwisz). Esofloresowaty Sam-
sel szarojabłkowaty (tego słowa użył Bóg, zawracając pi-
sarzy i pisarki z powrotem do pieczar i na wykroty prain-

87

doeuropejszczyzny). Stoję wyprostowany w ciepłej lisiur-
ce nad spiekłą, nagą kobietą i liczę matejkiszki na jej roz-
dwojonym łonie. Rozpacz. Cierpienie. Narastający, hura-
ganowo-lawinowy strach: nad transcendentaliami porząd-
kowanymi niewielkim rozdrabniaczem do gałęzi ze starej
a nieistniejącej już firmy „Prowincja noc”. I na co mi był
ten twardy kartofel dobrego opowiadania, z którym obno-
siłem się w trakcie żniw na wsi po rozwścieczonych, bez-
zębnych inteligencjach wypatrujących oczy za czym zgo-
ła innym: efektownym purée ciepłej nowelki: podgrzanej

88

na kilku starelkach. Jak mogliście tak, starcy, co za arcy-
nieprzystojność. Gerejsze-lub-Gerejsze – zgejsze, w dni
potężniejsze i panny mądrzejsze, i autor Autodafe naraz
go zbliżywszy – tkliwszo-przenikliwszym. O tak, Panie,
strzelałem węglem (ktoś musiał nim strzelać, skoro wy
strzelaliście brylantami) i lizałem płomieniem. Krew na
moich rękach wystaje wyraziście poza krew płynącą w
moim ciele – nawet o kilkadziesiąt, kilkaset cali nadciś-
nienia w najmroczniejsze dni jesieni. A powiadali pew-
ni swego jak głowy na karku, że – dobry kogut nie tyje.

89

Im więcej kobiet i dzieci zabije – wypruwałem szeptem:
tak, aby nie słyszeli, to było silniejsze ode mnie; z białej
jak mleko, historycznej mgły wyskakuje mała (mniejsza
niż tego się spodziewałem) wyścigówka palingenezy – i
przejeżdża mnie na wytartych, a prawdę powiedziawszy,
prawie już niewidocznych pasach mojego agnostycyzmu.
Ale czy zabija? Są rzeczy na niebie i na ziemi – są poma-
rańcze z Malty i owoce apokarpiczno-lizykarpiczne: doj-
rzewające w chalcedonowym słońcu Nowego Jeruzalem,
ale nie ma odpowiedniego przepisu kuchennego. Zastyg-

90

liśmy bezradni w punkcie obróbki termicznej z rozrzuco-
nymi po kuchni matekianami. Oto, gdzie moim zdaniem
jesteśmy i w której matni tkwimy. Marzyliśmy o Zamoś-
ciu wszystkich światów możliwych, ale wylądowaliśmy
w wyrżniętym w pień Berezweczu – musimy cokolwiek
z tym zrobić, nim zapadnie zmrok – wszelkiej fantasma-
gorii. Podaj mi rękę, proszę. „Mocniejsza będzie miłość
co zstąpi na ziemię”, jak pisał Apollinaire. Strzelałem –
ogniem i nożem. Gnijącym czarodziejem w bigoteryjną
wróżkę. Bigoteryjną wróżką – w gnijącego czarodzieja.

- - - - -
           - - - - - 
- - - - -

86

Naucz się wybaczać, naprawdę – tylko dla swojego dob-
ra. Na dobry początek – przebacz brodzie prostaka boko-
brodę zboczeńca. Ćwiczenie determinacji, owszem – jak
mój poemat, rozpędzona, upiorna: karuzela: odrzucająca
impetem ze swoich szerokich krzesełek przypadkowych,
rozawanturowanych czytelników. Roztłukująca ich o tyl-
ną ścianę pracującego bez dnia, bez nocy przerwy zamra-
żalnika ciszy. Campo di Fiori – Powrót. Panie, nie mam,
kim kończyć poematu. Ubohuj, umiłuj. Wielka mi rzecz,
jeden zadzierzysty i natrętnie szeleszczący bęben boskie-

*

go dofinansowania: na ca-
łe: tam-tamy: budżetówki.
               
30.08.2018

Wednesday, August 29, 2018

Autodafe 2 (17)



Królestwo Niebieskie
w Przestrzeń Okołoziemską
 
81

Chałwa nadchodzącej zagłady przynosi wpierw delikatną
słodycz pojedynczych śmierci. Tłumaczyłem – dla siebie:
ostrożnie, wchodząc powoli z niższego stołpu na wyższy,
idąc z długimi przerwami, jakby z daleka, rozkwilę w ca-
łości baszty waszych umysłów, aż odparuje spod gruzów
cały cukier puder waszych myśli samobójczych. Niepra-
wości, przeniewierstwa, nieszpory sycylijskie: wszelkiej
szkarady zostawimy daleko za sobą. Jak gdyby wszeliki
ślad po nas zaginął, nie wrócimy – na dywaniki polskich
melchizedeków, pod nadzwyczaj tajemnicze, jasne krys-

82

towo oblicze. Do was należy wybór: Jan z Dukli, Karol z
Bredni, a może czekanie na jeszcze kogoś innego, listy w
butelce filtrującej Dafi, listy miłosne, wyborcze, listy goń-
czo-samobójcze – na Berdyczów do Godota. Ja: wkładam
płatek śniadaniowy między ostatnich żyjących bohaterów
Operetki Gombrowicza. Zjadają swoje ogony, wymiotują
cieniami, zjadają swoje cienie, ale posileni, pijani: wsiądą
na koń husarze. Nie, nie penis tym razem, odwalona skiba
napuchnięta deszczem w moich spodniach. Pługi w moich
dłoniach rwące się do niewyskibionych ról: z mojej piersi.

83

Chałwa nadchodzącej zagłady przynosi wpierw delikatną
słodycz pojedynczych śmierci. Świat matowieje: a gaśnie,
aż wreszcie przybiera na wadze jakby pod naporem niewi-
dzialnej zasłony z gumy do żucia. Dobrzy ludzie – owiani
złą sławą – czernieją na wietrze. Źli – skąpani w pianie ko-
rzystnych fluidów – mamroczą meszkiem znanego wiersza
w fatycznej mgle. Nie dasz wiary, ale dałem całą nadzieję;
w zamian w żelatynie cnót znalazłem śmiercionośny prion
miłości i zanurzony w przezroczystym półpłynie prion pra-
zawierzenia. Cyt, cyt, już można się zabić. W „półświatku”

84

Wiecznych Łowów odszukać rozległe uniwersum Biesów
Dostojewskiego i przecisnąć się: przez dziurkę od klucza
(z własnym pojemnym pendrive’em) do twardego dysku
symbolizmu kosmologicznego. Informacje, idee, przeczu-
cia. W zaślubinach Wschodu z Zachodem mógłbym być
świadkiem pana młodego, a nawet: dalekim przyjacielem
panny młodej. Powinno starczyć mi wiedzy, co najmniej
na te czterdzieści intensywnych minut ceremonii. A kim
moglibyście być wy? Pyłkiem mrówki wspinającym się
po nogawce drużby? Dzieckiem organisty odliczającym

85

w sznurze przelatujących nad kościołem ptaków sowy,
puchacze i kruki? Będąc we wszystkim, czym chcecie,
bądźcie wszystkim, co chcecie. Do was należy wybór,
a Karol z Bredni to tylko Karol z Bredni – więcej nie
znaczy niż Fiodor z Pogłoski czy Joseph z Przeświad-
czenia. I nie będzie już znaczył. Falują stare redakcje,
spadają zamki z furtek broniących przejść do ogrodu,
fury genialnych tekstów zjeżdżają  nam – po karkach
na głowy naszych dzieci, skłaniając ich łyse czaszki:
z wielką pokorą do ziemi, późnymi porami do ziemi.

*

Jestem wrzecionem krwawej Wandy.
Wyszywam Wioletcie niekrwawą ko-
szulę na jej pierwszą tak białą sobotę.

29.08.2018