Saturday, September 22, 2018

Autodafe 2 (24)


116

Uśmiechnij się, jednak zdołałem cofnąć: czas i Aleister Crow-
ley nie został okultystą, ale – aktorem polskiego teatru narodo-
wego. Wiera Iwanienko nie powiesiła się na kombajnie na sku-
tek niezdanego należycie egzaminu maturalnego z matematyki
i wychowuje swoje pierwsze dziecko w głębokim przekonaniu,
że jednak nie jej wiedza, ale: ciało jest ostatnią tratwą Meduzy,
na której mogłaby się oprzeć. „Dla wrażliwca najlepszą tratwą
Meduzy jest polonistyka”, mówi Olga w deszczu – a ja bardzo
delikatnie: uśmiecham się na myśl, że w życiu trzeba w końcu
czemuś zaufać (guzik z napisem restlessness – winien przestać

117

migotać). „Do zobaczenia w piekle! – wejdę w lekkim ubraniu
z czesuczy, aby nie spłonąć żywcem: zaraz po pierwszej sekun-
dzie”, obraca trumselreję wokół masztu swojej brawury Kornel
i zaciąga się świeżo zdobytym cygarem – oj, Kornelu, Kornelu:
znajdujesz w szybkiej (nieuważnej) kąpieli omyk włosów: swo-
jej matki i nie dziwisz się temu – chociaż ona nie żyje od: dwu-
nastu lat. Dlaczego? Dlatego, że jesteś bohaterem późnego Kieś-
lowskiego, Kornelu i choć nie wiesz o tym, tańczysz krzesanego
po jego martwym ciele, tak jak ja podrygiwałem w rytm seksual-
nego sztajerka po Conradzie. Mój biedny, biedny Kornelu – pro-

118

szę, ostrożnie, bo zginiesz. Nie ma (przejazdu) na 86. kilometrze  
drogi między mną a Kochanowskim. Zawiniły poplątane, posęp-
ne lata, w których kończyłem (raz na zawsze, twierdziłem) z by-
ciem mąciwodą na rzecz bycia: mącispermą. Rogaś z dolin Roz-
toki, tak nazywali mnie ci historycy i krytycy literatury – którzy
wiedzieli, na co mnie stać. Ale naprawdę – nie szło mi jedynie o
to, by dowieść, że w literaturze nigdy nie popłaca zgrywanie nie-
winiątka. Oczywiście, przykro jest zginąć pod potężnymi kołami
ciężarówki z zaopatrzeniem, ale i to można by znieść z wiarą, że
jest w Królestwie Niebieskim dobra, nieagrowłókninowa ziemia

119

pod płytkie korzenie naszych głębokich dusz. A jeśli istotnie jest,
czas ogrodzić otwarty sezam natchnień, najlepiej: drutem koncen-
tracyjnym krwiaka mózgu, trepanacji i rekonwalescencji. Ach ten
mój piłatyzm, rodem z jakichś przedwieczystych slumsów. Długo
kuropatwa głowę w śniegu trzymała, indor myślał o „niedzieli”, a
przyszła metafora ósmego dnia tygodnia i go zrównała – z ziemią.
Następnie powstała – zawadiacko zezując na świeżą plamę krwi –
i objaśniła: „zwykłe stopniowanie przymiotników, czego chcecie,
śmierć tutaj nie przeszła”. Nie przeszła, nie przeszła, lecz – umysł
rozebrał się do naga jak ja w wieku dwunastu lat – przed kamerką

120

kupioną mi na komunię przez ojca (w 1994 roku kosztowała dwa
tysiące złotych). Uśmiechnij się, jednak kluczem francuskim: nie-
cenzurującej się świadomości zdołałem cofnąć: czas i ptaki krążą
nad moim domem bez obaw o śmierć. „Posłuchaj, jak cicho: i na-
pawaj się tym, czego nie było ci dane zaznać w życiu, spokojem”,
mówi do mnie Anna Dymna, a ja powoli zaczynam: płakać, myś-
ląc, że wracam do tej sceny już od dwudziestu lat. Kaseta chlusta
krwią, sekretarka planu zdjęciowego podbiega: i ucina mi głowę,
a ja przed śmiercią zasypiam, w upadek parweniusza ze schodów
kładąc się jak w łóżeczko turystyczne mezaliansu; uśmiechnij się,

*

jednak zdołałem cofnąć czas,
jednak zdołałem cofnąć czas.
 
22.09.2018

Thursday, September 20, 2018

Autodafe 2 (23)



111

Kamień oświęcimski przywalił mocno: źródło polskiej poezji,
spod którego „powykapywała” jeszcze ektoplazma – Tadeusz
Różewicz. Kamień smoleński przywalił staranniej: źródło pol-
skiej poezji, spod którego pociekła leniwie, jednakże tak – jak-
by „szła w morze” – nieodciągnięta w porę grudka: tratwy lipi-
dowej: Karol Samsel. Czym się różni – Hoffmann wypełniony
radością życia od Hoffmanna zaprogramowanego na autodest-
rukcję, skoro jeden i drugi (równie dobrze) mogą nakręcić Po-
top? A więc nie jest istotna moja chwiejność pomiędzy mrocz-
nym klasycyzmem, a gorzkim modernizmem. Moje melancho-

112

lijne dzieło dzwoni na obiad denerwującym, pośniadaniowym
dzwonkiem, ale ważne jest to, że serwuje: niewzruszone – nie-
mal jak bohater romantycznego kina walki. Mam, co jest praw-
dą – lekką paranoję, i to co najmniej od czasu pisania pierwszej
części poematu Autodafe, ale wierzę, że ostatecznie: ocali mnie
ona w ostatnich latach życia przed dementalnym a nikomu nam 
niepotrzebnym – zagubieniem. Teraz jest mi dobrze, jest ciepło,
a nawet bezpiecznie – szczególnie wówczas, gdy w Sheratonach
silnego odczuwania zapominam: prawie całkowicie o trawiącym
mnie Bristolu melancholii niemrawo skrywającym się – za mgłą.

113

Rozpieszczone do granic przyzwoitości dzieciątko narracji nieuk-
kształtowanej dramatycznie w końcu wrzasnęło i wydrapało nam
oczy. Zastrzeliliśmy je z legalnego w Polsce, starego, parateksto-
wego floberta, zdumieni jeszcze bardzo długo później, że: taki! –
rupieć, matuzal mógł je bezwzględnie powstrzymać. Ale: rzeczy-
wiście bywa i tak. Jeszcze w 2009 roku mroczny, egzaminacyjny
jedwab na polonistyce (nawet sparking i prunela) osiągał zawrot-
ne ceny uczciwie domieszkowanego złota. Dzięki nawracającym
epizodom depresyjnym widziałem wtedy więcej, pisałem: mniej.
A Bóg mi świadkiem, że bywały rzeczy dużo gorsze niż: rozbite

114

jajko klasycyzmu szukające rozpaczliwie po omacku możliwości
skonania przy zarżniętym kuraczku oświecenia. Zimne: pożywie-
nie ześlizgujące się ze ścian czasopism akademickich do tej pory
staje mi w gardle i bezwolnie zawraca – w toalecie, sekretariacie,
sali multimedialnej nocą. Jestem rozczarowany sobą i zawiedzio-
ny pseudo-stylem – z jakim wyrażałem własne cierpienie w sztu-
ce. Starczał jeden okrzyk „ptaki na horyzoncie!”, abym zaczynał
pisać. Tytuł bezmyślny – jak zalewanie się parującą herbatą, sta-
wianie śniadania na fortepianie. „Szklaneczka Warki Radler: nie
zmieni się w czaszkę Yorricka”, wrzeszczałem ochrypnięty, „ale

115

dokonam cudu”, łgałem, mitycznie zawieszając głos, „wyrzeźbię
czaszkę z ziemniaka”, i ryczałem ze śmiechu, jakbym miał (przed)
oczami całe pokolenie wykarmione na szekspirowskich frytkach.
Podejrzewam, że zabijając się już wtedy, oszczędziłbym czytelni-
kowi całego swojego mroku. Lecz niebezpodstawnie – uważałem,
że musiałem żyć. To na stancji pełnej alegorii narodowych wyśni-
łem sobie studencki Hotel Europejski otwarty przez całą dobę. A
to, co starałem się robić, robiłem całym sercem: przegrupowania,
rozgrzewki na śniegu i deszczu, multiczynnościowy retrotrening,
czerpiąca pełnymi garściami z klasycznej teorii sportu kalistenika.

*

To, co starałem się robić.
Robiłem – całym sercem.

20.09.2018

Monday, September 17, 2018

Autodafe 2 (22)


106

Trzeba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo. A żyć
to nie mówić otwarcie o tych, których kochamy i ratujemy
przed samymi sobą. Jeżeli jestem pustelnikiem – przestaję
być sardynką w puszce, Panie. Bzik do białego rana w nie-
opłaconych pokojach bez wykrywacza kłamstw rozrzedza
się i przepuszcza: słońce. Niemal z dnia na dzień przestaję
dopytywać o choć jedną introligatornię w moich czasach i
chociaż jeden Carrefour Express: w czasach Mickiewicza.
Cichnę i – chyba mężnieję. Przestaję dopytywać o strzeżo-
ne osiedla wijów pareczników. Co najlepsze, przestaję być

107

najbardziej przemądrzałym ogniwem ludzkiej stonogi i sta-
ję się prawdziwie: człowiekiem, prawdziwie: towarzyskim.
Tu zaczynają się schody. Trzeba żyć bez względu na to, ile
razy runęło niebo. Ostrożnie więc podsuwam ci Autodafe
– jakbym: wystawiał na zewnątrz nie poemat inicjacyjny, a
kubeczek sadła z borsuka, lecz Ty zastygasz i tężejesz: mia-
łaś nadzieję co najmniej na bekon z syreny. Cóż, żyć: to nie
mówić otwarcie o tym, że co dzień od nowa gaszę pożar la-
su wypełnionego niewypałami, a nocami śnią mi się knieje,
które na moich oczach – ożywają. Dla przykładu – płonąca

108

knieja masturbacji (na niezagaszonym krzewie turbulencji),
w której objawia mi się: bóg Onan i zaciąga w swój: mokry
ogień. Właśnie to jest kuszące: dla Ciebie, Panie, mogę być
niczym i wszystkim, tylko nie – swobodnie puszczonym za-
jączkiem jądra Ziemi. Dlaczego? Widziałeś może stację ko-
lejową w Aleksandrowie Kujawskim? – Miejską Bibliotekę
Publiczną im. Marii Danilewicz-Zielińskiej, z którą sąsiadu-
je (Danilewicz-Zielińską, wstyd się przyznać, znam jedynie
z korespondencji, jaką prowadziła z – Wandą Karczewską)?
Czy wiesz, że na ścianie peronu otwartego już w 1862 roku

109

tkwi świeży nadal napis „śmierć bydgoskiej kurwie”? Trze-
ba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo – ale w pus-
tym domu mojego przyjaciela jego siostrzeniec wylatuje mi
z rąk i uderza o podłogę, a ja wybiegam przerażony z miesz-
kania i wskakuję susem w pociąg do Warszawy, gdyż wiem,
że muszę umrzeć – bo musiałem ocalić. „I niech śmierć byd-
goskiej kurwie, ale nie mojemu poznańskiemu dziecku”, mó-
wię przez łzy do swojego nieprzekrwionego odbicia w nieos-
malonym pociągu. Na darmo! – wchodzę na sam szczyt góry
z dzwoneczkiem, maskotką kolorowego podręcznika w ręku:

110

Tomaszek nie żyje już od :kilkunastu „filozoficznych” minut,
które niebawem przejdą w pierwszą: a niekończącą się nigdy,
„metafizyczną” godzinę. Telekinezy uroczystych kolacji, sul-
piryd, którym odbiorę sobie władzę w rękach, nieludzkie cie-
nie z płócien wykastrowanych z barw drgają gwałtownie pod
lodem werniksowego jeziora. Myślę – więc jestem. I myślę –
„trzeba żyć”, więc jestem „trzebażyciem”-„trzebażyczeniem”
co najmniej. Słowo strzela jak z procy, póki nie wybije okna
umysłu. Żywego ducha, że oko wykol, lecz nareszcie zlatują
się kruki i naradzają – kasandrycznym, bookerowskim proro-

*

kowaniem.

17.09.2018

Wednesday, September 12, 2018

Autodafe 2 (21)



101

Do Matki Szwedki: będę niezwłoczny, aż do samego koń-
ca mych dni, klnę się na własne takzwłoczne zwłoki. I nie
muszę być duszą towarzystwa, wystarczy, że będę: ciałem
towarzystwa: milczący i niezachwiany, bo jeśli roztrzęsio-
ny, to już niezzachwialny. Między nami, Boganami – mię-
dzy wami, poganami, coś w końcu należy zrobić. Niechże
przynajmniej na setkę, dwie setki połyskujących albumów
o wielkich samoukach przypada jeden spory folder o wiel-
kich akademikach: zasłużyliśmy na to, nawet jeśli samego 
Autodafe nie sposób nazwać: nowym XXI-wiecznym Kri-

102

ser och kransar. Do Matki Szwedki: w głębi platynowego
paździerza matka powtórnie wychodzi za mąż, skacząc po
górach – a ja zastygam, domyślając się, że commedia dell’
arte mojego testosteronu nigdy się nie zakończy. I jednak
nie słowo lifelessness, którego pragnąłem – ale bałamutny
neologizm lifelessfulness, z ducha którego całe życie ucie-
kałem – mym drugim imieniem w bierzmowaniu znaczeń.
O rety tapety, o losie – a może nie ma co liczyć na polskie
Juloratoriet? Może Polak zawsze (Polak, a więc także ja),
mając do wyboru coacha-deistę i dietetyka-ateistę, wybie-

103

rze katolika, trenera personalnego – nawet: z Tęczą grawi-
tacji Thomasa Pynchona pod pachą – nawet po zatrząśnię-
ciu na noc w Pałacu Branickich niewcielonego na czas sło-
wa. Czy sapanie chimery może być: turnerowskim złudze-
niem? – oczywiście, że nie, a jednak – niepomni przestróg
zbieramy bagienne maliny z niesfornych, słonych włosów
Boga i spadamy w morza leśnych owoców – na dywanie z
glonów bawiąc się (ale bez większych natchnień) rozgada-
nym odkurzaczem czarnej porzeczki – Do Matki Szwedki,
za czterdzieści lat moje pokolenie zostanie nazwane poko-

104

leniem po Smoleńsku – nieważne, czy stworzę coś na mia-
rę wierszy Johana Ludwiga Runeberga czy opublikuję tyl-
ko kolejny numer „Zeszytów Historycznych”. Byłem prze-
rażony myślą, że stanę przed ołtarzem swej rodzinnej para-
fii z kobietą, a powinienem był domyśleć się momentalnie:
zapisano mi w gwiazdach miesiąc miodowy z historią – w
długim cieniu ran przytłaczającej nocy poślubnej. Między
bokserem a pięściarzem rozciąga się dramat rozkojarzonej
dłoni i rozładowanej baterii. Konając, ostatkiem sił usiłuję
wybrać numer do Michela Montaigne’a, lecz – klnę się na

105

wszystko – odbiera zaspany George Berkeley. Czcigodny:
rektor wszechczasów, Herman Boerhaave – podcina sobie
żyły na dachu uniwersytetu w Lejdzie. Upływa: babie lato
zwane w Holandii rokrocznym: stwardnieniem: rozsianym  
przejrzałej już przyrody, ale ja – nadal szamocę się z zamk-
nięciem pudła, które nie chce już więcej się zewrzeć. War-
szawski Brooklyn, bo w Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich
mowy obrośniętej niedopowiedzeniem usłyszałeś Niemca
mówiącego na cały głos? Wypłakałem rzeki łez i puściłem
z ich biegiem beczki śmiechu – równałem bieg strumienia,

*

chociaż i tak wielu z was
stwierdzi, że odjaniepaw-
liłem: kilka kropel wody.

10.09.2018