Monday, September 17, 2018

Autodafe 2 (22)


106

Trzeba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo. A żyć
to nie mówić otwarcie o tych, których kochamy i ratujemy
przed samymi sobą. Jeżeli jestem pustelnikiem – przestaję
być sardynką w puszce, Panie. Bzik do białego rana w nie-
opłaconych pokojach bez wykrywacza kłamstw rozrzedza
się i przepuszcza: słońce. Niemal z dnia na dzień przestaję
dopytywać o choć jedną introligatornię w moich czasach i
chociaż jeden Carrefour Express: w czasach Mickiewicza.
Cichnę i – chyba mężnieję. Przestaję dopytywać o strzeżo-
ne osiedla wijów pareczników. Co najlepsze, przestaję być

107

najbardziej przemądrzałym ogniwem ludzkiej stonogi i sta-
ję się prawdziwie: człowiekiem, prawdziwie: towarzyskim.
Tu zaczynają się schody. Trzeba żyć bez względu na to, ile
razy runęło niebo. Ostrożnie więc podsuwam ci Autodafe
– jakbym: wystawiał na zewnątrz nie poemat inicjacyjny, a
kubeczek sadła z borsuka, lecz Ty zastygasz i tężejesz: mia-
łaś nadzieję co najmniej na bekon z syreny. Cóż, żyć: to nie
mówić otwarcie o tym, że co dzień od nowa gaszę pożar la-
su wypełnionego niewypałami, a nocami śnią mi się knieje,
które na moich oczach – ożywają. Dla przykładu – płonąca

108

knieja masturbacji (na niezagaszonym krzewie turbulencji),
w której objawia mi się: bóg Onan i zaciąga w swój: mokry
ogień. Właśnie to jest kuszące: dla Ciebie, Panie, mogę być
niczym i wszystkim, tylko nie – swobodnie puszczonym za-
jączkiem jądra Ziemi. Dlaczego? Widziałeś może stację ko-
lejową w Aleksandrowie Kujawskim? – Miejską Bibliotekę
Publiczną im. Marii Danilewicz-Zielińskiej, z którą sąsiadu-
je (Danilewicz-Zielińską, wstyd się przyznać, znam jedynie
z korespondencji, jaką prowadziła z – Wandą Karczewską)?
Czy wiesz, że na ścianie peronu otwartego już w 1862 roku

109

tkwi świeży nadal napis „śmierć bydgoskiej kurwie”? Trze-
ba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo – ale w pus-
tym domu mojego przyjaciela jego siostrzeniec wylatuje mi
z rąk i uderza o podłogę, a ja wybiegam przerażony z miesz-
kania i wskakuję susem w pociąg do Warszawy, gdyż wiem,
że muszę umrzeć – bo musiałem ocalić. „I niech śmierć byd-
goskiej kurwie, ale nie mojemu poznańskiemu dziecku”, mó-
wię przez łzy do swojego nieprzekrwionego odbicia w nieos-
malonym pociągu. Na darmo! – wchodzę na sam szczyt góry
z dzwoneczkiem, maskotką kolorowego podręcznika w ręku:

110

Tomaszek nie żyje już od :kilkunastu „filozoficznych” minut,
które niebawem przejdą w pierwszą: a niekończącą się nigdy,
„metafizyczną” godzinę. Telekinezy uroczystych kolacji, sul-
piryd, którym odbiorę sobie władzę w rękach, nieludzkie cie-
nie z płócien wykastrowanych z barw drgają gwałtownie pod
lodem werniksowego jeziora. Myślę – więc jestem. I myślę –
„trzeba żyć”, więc jestem „trzebażyciem”-„trzebażyczeniem”
co najmniej. Słowo strzela jak z procy, póki nie wybije okna
umysłu. Żywego ducha, że oko wykol, lecz nareszcie zlatują
się kruki i naradzają – kasandrycznym, bookerowskim proro-

*

kowaniem.

17.09.2018

No comments: