Thursday, September 20, 2018

Autodafe 2 (23)



111

Kamień oświęcimski przywalił mocno: źródło polskiej poezji,
spod którego „powykapywała” jeszcze ektoplazma – Tadeusz
Różewicz. Kamień smoleński przywalił staranniej: źródło pol-
skiej poezji, spod którego pociekła leniwie, jednakże tak – jak-
by „szła w morze” – nieodciągnięta w porę grudka: tratwy lipi-
dowej: Karol Samsel. Czym się różni – Hoffmann wypełniony
radością życia od Hoffmanna zaprogramowanego na autodest-
rukcję, skoro jeden i drugi (równie dobrze) mogą nakręcić Po-
top? A więc nie jest istotna moja chwiejność pomiędzy mrocz-
nym klasycyzmem, a gorzkim modernizmem. Moje melancho-

112

lijne dzieło dzwoni na obiad denerwującym, pośniadaniowym
dzwonkiem, ale ważne jest to, że serwuje: niewzruszone – nie-
mal jak bohater romantycznego kina walki. Mam, co jest praw-
dą – lekką paranoję, i to co najmniej od czasu pisania pierwszej
części poematu Autodafe, ale wierzę, że ostatecznie: ocali mnie
ona w ostatnich latach życia przed dementalnym a nikomu nam 
niepotrzebnym – zagubieniem. Teraz jest mi dobrze, jest ciepło,
a nawet bezpiecznie – szczególnie wówczas, gdy w Sheratonach
silnego odczuwania zapominam: prawie całkowicie o trawiącym
mnie Bristolu melancholii niemrawo skrywającym się – za mgłą.

113

Rozpieszczone do granic przyzwoitości dzieciątko narracji nieuk-
kształtowanej dramatycznie w końcu wrzasnęło i wydrapało nam
oczy. Zastrzeliliśmy je z legalnego w Polsce, starego, parateksto-
wego floberta, zdumieni jeszcze bardzo długo później, że: taki! –
rupieć, matuzal mógł je bezwzględnie powstrzymać. Ale: rzeczy-
wiście bywa i tak. Jeszcze w 2009 roku mroczny, egzaminacyjny
jedwab na polonistyce (nawet sparking i prunela) osiągał zawrot-
ne ceny uczciwie domieszkowanego złota. Dzięki nawracającym
epizodom depresyjnym widziałem wtedy więcej, pisałem: mniej.
A Bóg mi świadkiem, że bywały rzeczy dużo gorsze niż: rozbite

114

jajko klasycyzmu szukające rozpaczliwie po omacku możliwości
skonania przy zarżniętym kuraczku oświecenia. Zimne: pożywie-
nie ześlizgujące się ze ścian czasopism akademickich do tej pory
staje mi w gardle i bezwolnie zawraca – w toalecie, sekretariacie,
sali multimedialnej nocą. Jestem rozczarowany sobą i zawiedzio-
ny pseudo-stylem – z jakim wyrażałem własne cierpienie w sztu-
ce. Starczał jeden okrzyk „ptaki na horyzoncie!”, abym zaczynał
pisać. Tytuł bezmyślny – jak zalewanie się parującą herbatą, sta-
wianie śniadania na fortepianie. „Szklaneczka Warki Radler: nie
zmieni się w czaszkę Yorricka”, wrzeszczałem ochrypnięty, „ale

115

dokonam cudu”, łgałem, mitycznie zawieszając głos, „wyrzeźbię
czaszkę z ziemniaka”, i ryczałem ze śmiechu, jakbym miał (przed)
oczami całe pokolenie wykarmione na szekspirowskich frytkach.
Podejrzewam, że zabijając się już wtedy, oszczędziłbym czytelni-
kowi całego swojego mroku. Lecz niebezpodstawnie – uważałem,
że musiałem żyć. To na stancji pełnej alegorii narodowych wyśni-
łem sobie studencki Hotel Europejski otwarty przez całą dobę. A
to, co starałem się robić, robiłem całym sercem: przegrupowania,
rozgrzewki na śniegu i deszczu, multiczynnościowy retrotrening,
czerpiąca pełnymi garściami z klasycznej teorii sportu kalistenika.

*

To, co starałem się robić.
Robiłem – całym sercem.

20.09.2018

2 comments:

LOBOS said...

Wielka szkoda że jeszcze nikt nie udzielił tu żadnego komentarza. Dla mnie jest to po prostu chore.

Anonymous said...

Chore? Co takiego jest chore?