Sunday, October 30, 2016

Autodafe (2)




6

Jeszcze jedno. Byłbym błaznem niewartym najmniej-
szej uwagi z Waszej strony, gdybym utrzymywał, że
muszę wypracować ostateczne pożegnanie z czytelni-
kiem. Wiem. Zaczęła się wojna. Poeci piękni jak anio-
łowie gniotą Wasze tułowia, rozcierają po ziemiach
świata Wasze bujne, stalowe ogony. Śmiem jednak
twierdzić, że nie chcą Was całych, tym samym chcą
Was niecałych: chcą Waszych serc i umysłów, kło-
potliwą resztę zostawiając lekarzom lub partnerom,
trenerom albo rehabilitantom. Pod względem troski

7

o to, co nie podlega rozwojowi, poeta jest wprost nie-
możliwy. Istne dziecko, to podglądające Was ustawi-
cznie w lusterku samochodowym swojej wyobraźni.
Literackiej tuptaninie nie ma końca. Zjawiają się Bóg
i szatan, definicja literatury i pojęcie pokera. Mieszają
się ze sobą. Gra w kółko i krzyżyk, ani się obejrzysz,
kończy się bitwą o koło i o krzyż. Puklerz astronomi-
cznej wiosny miażdży kruchą jak lód tarkę lutego. Fa-
ust nasz, wzmocniony kratami Chrystusa. Fałszt – ich.
Ktoś stawia szklankę parującej herbaty, a ktoś zacina

8

cielę nożem aż po dzwonek tej szklanki, aż szklanka
wydzwania faustówkę, idealny ton, bardzo rzadko sły-
szany, na który nęcić można – awangardy ciemności,
którego nie słyszy pospólstwo zebrane przypadkiem
wśród mroków. Faustówka i falsetianka: alt ponad
światem prawdy. Dmuchawce ideologii tak bardzo,
bardzo ciężkie, że rozdmuchuje je wietrzyk gnomy
i aforyzmu, pierwszy kapuśniaczek pozytywnego
myślenia. Piszę te słowa w rozpaczy, rozbity Two-
im uśmiechem, blockbusterem beztroski, na który

9

nie wolno, nie wolno mi odpowiadać. Poeci piękni
jak aniołowie i czytelnicy brzydcy jak sam diabeł.
Walka o balkon umysłu, gdy zgruzowali czytelnie.
O mikser kielichowy, zanim zmiażdży go czytnik
osadzony w kurtynie. Jestem zrozpaczony, tak sa-
mo ustalony w masturbacji, która mnie uspokaja,
jak i w literaturze, która mnie uradykalnia. Fantazy
na stronie świata, układający się na wyspach zak-
ładu pracy, aby przez własną rozkosz odkryć losy  
zaginionej łodzi. Tej, która dopływała do miasta

10

dopingu. Z której wypływałeś, wiedząc, że teraz
z wagonem narkotyków, inhibitorów, umysłową
jednością dotrzesz do czytelnika. Zaprawdę, gor-
szący byłby to obraz – baran przeganiający stado
owiec uchodzących w strachu. Czytelnika z pań-
stwa należy wygnać? Ktoś musi sformułować a-
dekwatne, emancypujące nas wszystkich raz na
zawsze – pożegnanie? Dobrze, no niech to będzie
pożegnanie artystów z losem – myślałem. Niech
umierają we dnie smutku, opuszczeni jak zam-

*

czysko. Błędny i drżący, rozhuśtany
refleks w oku ssaka, którego przerośli.

31.10.2016

Thursday, October 20, 2016

Autodafe (1)




1

Mam aksamitne rękawiczki, wyobraź sobie, proszę.
Mam perłowe nausznice. Zdaję sobie sprawę z wie-
loznaczności siebie. Całe lata, dziesiątki lat chowa-
ny w piwnicach Herbertów nabrałem w siebie doś-
wiadczenia, doświadczenia ich ciemności. Charles
Hermert? Może i Karol Hermert, jeżeli się uprzesz.
Na brudnej i owłosionej ścianie dzieciństwa krzyż,
lecz i Herbert miał w sobie Hermerta głębin. Nosił
rękawiczki takie jak moje i preparował nausznice
takie jak moje, i tak jak i ja dziś na dalekich Dzie-

2

wicczyznach przeżył zachód niejednego wieczoru
wiary literackiej. Ale do mnie, o mnie. Rzekłbym,
Hamlet. Hamlet Samsel. Samsel to taki wąż Ham-
leta, Samsel to taki syk Hamleta, którego ludzkie
spółgłoski zastąpił dwukrotnie sybilant. Gram na
świat i gram na siebie. Między wiekiem dwudzie-
stym a dwudziestym pierwszym ja. Zdaję sprawę
z kombajnowości siebie, nazywając to wieloznacz-
nością świata. Zdaję sprawę z artezyjskości ziemi,
po której stąpam i starannie ukrywam pod nią fakt,

3


że jestem Zwrotnikiem Tartuffe’a, nie zaś Zwrotni-
kiem Bluetootha, za którego uchodzę w literackim
świateczku. Z Bluetootha złożyłem ofiarę kilku już
Tartuffe’om. Istny Ablaham, Ablueham – myślę o
sobie wieczorami, złamawszy posiniaczone palce
na krwawym stołku podołka – kamieniec mojego
ciała, dezabil mojego serca. Ale, ale nie byłoby to
w najmniejszym stopniu warte Twojej uwagi, gdy-
by nie działało w obydwie strony. Mam jasne wło-
sy i wiem, jak zmieniają swój kolor, gdy poplamić

4

je krwią. Pisałem dzienniki wylotów. Kto mnie wy-
uczał do tego? Kto wmawiał, że Sprawę trzeba zda-
wać, że Sprawa jest Spartą, że kogoś interesuje nasz
raport, że nawet Tartuffe, któremu służę, ma raport,
który chce zdać. Wyobraź sobie proszę, że nie mam
aksamitnych rękawiczek, nausznic perłowych, nawet
koszul ni z Perłobudowy, ni z Petrobudowy nie mam.
Mam koszulę „Wólczanki”, a to czterdziestka dwójka,
w pokoju czterdzieści jeden zapisuję ten werset, odpi-
nając skórę, skórę Konrada od płaszcza, zsuwając skó-

5

rę ze spodni powolnym, mozolnym ruchem, któremu
nie daję zwariować. Nie, nie jestem klerykiem z Wa-
dowic, nie jestem Waszą nadzieją. Rozmawiam z Jo-
anną Mueller o tkance ciągniętej z rąk, o worku naro-
dowej, o worku literackiej, o worku pielgrzymskiej
tkanki, która rozsadziła Mickiewiczowskie oko. A
worek-rewolwerek, worek tkanki Cybulskiej? – pyta
Asia w deszczu z tomikiem Chlebnikowa podsadzo-
nym do okna, aby dziwił się światu. A znów sakiew-
ki barwne? – podchwytuję ja. Uchodzenie, niknięcie.

*

Marilyn Monroe i nieznające
Zachodu pragnienie Ciebie. 

20.10.2016