Thursday, November 3, 2022

Laudacja 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut (Mateusz Żaboklicki, Maciej Konarski, Wojciech Kopeć)

 

Karol Samsel

 

Laudacja

 

(Nagroda Poetycka 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut

dla Mateusza Żaboklickiego, Macieja Konarskiego i Wojciecha Kopcia)


M. Żaboklicki, Nucić


            Na samym początku warto byłoby nadmienić, w jak szczególną konstelację układają się tegoroczni laureaci 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut – gdy tylko sięgnęlibyśmy nieco głębiej, choćby do ich notek biograficznych. W pierwszym rzędzie to imponujący Mateusz Żaboklicki, niekwestionowany lider wyliczenia, poeta, dla którego (jak myślę) długo jeszcze będzie braknąć odpowiedniego języka opisu krytycznoliterackiego – a nawet – rzeczowej hermeneutyki interpretacji (tak nowe lądy Żaboklicki, absolwent filologii klasycznej i studiów śródziemnomorskich na Uniwersytecie Warszawskim, odkrywa). Rocznik: 1991. Są jeszcze dwaj dostrzeżeni, wyróżnieni, niezwykle sprawni w swoim rzemiośle, debiutanci, zarówno metryka jednego, jak i metryka drugiego znacząco jednak oddala się od metryki Żaboklickiego – w przeszłość w przypadku Macieja Konarskiego (ur. w 1983 roku) oraz w przyszłość w przypadku młodziutkiego Wojciecha Kopcia (ur. w 1998 roku). Nader interesująca sytuacja zestawieniowo-porównawcza, nieprawdaż? Choćby dlatego, że każdy spośród eksponowanych tutaj debiutujących poetów – również, jak się okazuje, z przyczyn metrykalno-generacyjnych – reprezentuje inny językowy obraz świata – od Konarskiego po Kopcia, z przystankiem w osobie wybitnego Żaboklickiego, obcujemy bowiem z rozległym piętnastoleciem przemian na wielu poziomach: mentalnym, wrażliwościowym, językowym i filozoficznym. Dobrze byłoby te niuanse dostrzec, to przecież nie detal, a makrostruktura – czasu, epoki, całościowego stosunku do kultury, literatury albo i języka – odbijająca się na jakże istotnej dla nas twórców „mikrostrukturze”: czyjejś indywidualnej dykcji literackiej, tworzywa, wypracowanego idiomu pisarskiego.

            Co do Żaboklickiego – nie chodzi przecież o niezobowiązujące odnotowanie świeżości stylistycznej jego debiutu, jak czyni to z dużym skądinąd wyczuciem na łamach „Wizji” Jakub Sęczyk, recenzent Nucić. Szłoby o coś więcej, a mianowicie – o sprawne przeprowadzenie czytelnika przez zagadkę czyjegoś mistrzostwa, o odpowiedź na pytanie: „Jak on to robi?” (pytanie stare jak świat). Nie mam wątpliwości, że innowacyjny językowy obraz świata w wierszach Żaboklickiego „zaszczepiony” został na jego szczególnym klasycznym wykształceniu. Dalsze konkretyzacje są bardzo ryzykowne, to jednak, co dzieje się w Nucić, osadzone zostało na potężnej refleksji metajęzykowej, metaskładniowej, a także lingwistycznej, refleksji, w którą Żaboklickiego nie mogłaby wyposażyć żadna indywidualna inspiracja autorska, nawet takimi tuzami, jak np. Andrzej Sosnowski, którego echa poetyckie w tomie wyłapuje (nie bez sporej słuszności) wspomniany recenzent poety na łamach „Wizji”, Jakub Sęczyk[1]. Oto jeden z wymownych cytatów poświadczających ową zaawansowaną poetycką muzykę Nucić. Pochodzi z wiersza Piosenka I (loop) będącego wizytówką całego tomu:

 

przy Krakowskim

przyjechani z całej Polski

– studenci

zblazowani i przejęci

wyciągają cudze wnioski

z cudzych paczek papieroski

 

nie do końca

przekonanych trzyma nigdy niesłabnąca

– wątpliwość

śmieszne papieroski plenerowe piwo

śpiewające żywopłoty

koty

dreszcze nogi i debiuty[2]

 

            Z jaką metrycznością mamy tu de facto do czynienia? Och, bardzo niełatwa to kwestia. Jeżeli cokolwiek musiałbym tutaj ad hoc zasugerować, twierdziłbym chyba, że Żaboklicki traktuje metryczność w sposób filozoficzny, tak, filozoficzny, nie zaś szkolny – i że próżno podobnej dojrzałości szukać u jego poetyckich rówieśników (oraz nierówieśników). Dlaczego uważam, że ma to związek ze studiami klasycznymi? Może ze względu na eksperymenty w perspektywie szyku, ewidentnie wskazujące, że poeta ma za sobą doświadczenia pracy w językach innych niżeli SVO (podmiot – orzeczenie – dopełnienie), przypomnijmy tymczasem, łacina jest językiem typu SOV (kolejno podmiot – dopełnienie – orzeczenie) i naprawdę daje się to wysłyszeć, również w wierszach intertekstualnych Żaboklickiego, takich, jak znakomite, nawiązujące do Baczyńskiego, a przy tym – niewybrednie flirtujące z polityką – Sur le pont, czy niewiele gorsza – Noc tysięczna i pierwsza, będąca nawiązaniem do młodzieńczej jednoaktówki Cypriana Norwida, całkiem świadomie przez Żaboklickiego przywoływanej (za co wielkie brawa)[3]. Wsłuchajmy się może tylko w sam początek Sur le pont bardzo jednoznacznie trawestujący nie tylko styl, ale również – frazeologię poetycką Baczyńskiego:

 

Ten wiersz jest teledyskiem kręconym na moście

Gdańskim, sesją zdjęciową, poślubną, na moście

Świętokrzyskim i dziurą w asfalcie na moście

Północnym, aż but wpada. Ten wiersz jest na moście

średnicowym stojącą kaemką, na moście

Grota korkiem z powodu wypadku, na moście

Łazienkowskim wypadkiem przez korek, na moście

Łazienkowskim człowiekiem i flagą[4].

 

            Powróćmy na koniec do metryczności wyższego rzędu, tej pojętej na sposób filozoficzny, metaliteracki – dekonstrukcyjny i rekonstrukcyjny naraz. To niemałe Żaboklickiego osiągnięcie i myślę, że jeszcze niejedno studium na temat muzyczności tomu Nucić będzie musiało powstać, byśmy zrozumieli, jakie osiągnięcie zostało tutaj tak błyskotliwie „zamarkowane” oraz „skonsumowane”, właściwie – równocześnie. Ująłbym sprawę może w mało technicznym skrócie, jednakże pozwolę sobie na niego ze względu na mniej zobowiązującą poetykę wypowiedzi, którą przyszło mi tu przed Państwem formułować. Żaboklicki odsyła wiersz toniczny do archiwów, proponując coś o wiele bardziej wieloaspektowego i metajęzykowego. Dla mnie samego jest to oferta wiersza metrycznego per se, od dzisiaj wiersz metryczny pozwolę sobie kojarzyć właśnie z Żaboklickim oraz z jego muzycznymi „cyzelacjami” z tomu Nucić. Może tylko nadmienię o wierszu tak znakomitym, jak wiersz o penisie podmiotu lirycznego, Gorąco („bezpiecznie tak w cieniu / w cieniu prącia mojego / w chłodzie członka / w prąciu cienia”). Bardzo się cieszę, że poetów debiutujących wciąż stać na tak ostentacyjno-klasycyzujące żarty. Niewtajemniczonym z Państwa może tylko przypomnę, że w świetnym (a niestety niedocenionym) tomie Kazimierza Brakonieckiego, Amor fati, znajdziemy wiersz podobny, skonstruowany w schemacie strawestowanej ody, pt. Do fallusa[5]. Uważam, że to niezwykle symptomatyczne. Nie sugeruję tym samym, oczywiście, że Żaboklicki pracował „na materiale” Brakonieckiego.


W. Kopeć, przyjmę /oddam /wymienię



            W bardzo subiektywnym wyborze między Maciejem Konarskim a Wojciechem Kopciem swój głos oddałbym chyba na tego drugiego, który uwodzi mnie ponętną materialną atematycznością na swój sposób przypominającą mi georgiański „wiersz beztematyczny”, a więc – odsyłającą do najszlachetniejszych korzeni modernizmu poetyckiego z jego ideałami (pozornego przecież tylko) desinterestedness – bo czy Kopeć nie pochodzi trochę ze świata, w którym nad skandującym zaangażowaniem nie góruje „heroizm estetycznej obojętności”, nierzadko ukrywający się pod purnonsensową maską (maseczką) ekscentryzmu. Może właśnie dlatego czytamy u poety takie frazy, jak „Leżymy kocim pęcherzem do góry. Naokoło brzucha / kręci się VHS, odpowiednik wakacji z muszkami”[6] lub „Puchniemy jak kulka instant, / zawiadując ostatnim lotem komara”[7]. Ja w każdym razie tak podobne sformułowania bym czytał – jako rodzaje autofraz, deklaracje Niedeklarowalnego, a wreszcie jako semantyczną próżnię obietnic, która winna górować nad całym estetycznym triumfalizmem i poetyckimi „obietnicami bez pokrycia” – próżnię zatem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Georgiański „wiersz beztematyczny” – poniekąd tak, jak panorama – góruje ponad tematem (a więc ponad wycinkiem ciekawego lokalnego krajobrazu). I Kopeć ma coś w sobie ze szlachetności Stefana Georgego: „Patrzcie, z napoczętego oczka wyłazi teraz / nieludzka wyporność”[8], oto frapująca puenta wiersza o równie frapującym tytule pestki dyni pakowane po 1 kg. Co tutaj dużo mówić, w sferze „beztematyzmu” oscylują również wiersze tematyczne Kopcia: chociażby znakomite (trzystrofowe, dziewięciowersowe – jednak tylko jednozdaniowe) tuczniki rasy puławskiej[9].


M. Konarski, Nauki przyrodnicze



            „Wiersze Macieja Konarskiego odczytuję w sposób »anarchitektoniczny«”[10], wyznawała swego czasu w sprawie ostatniego z laureatów tegorocznej Iłłakowiczówny – Joanna Mueller, wspominając wtedy przy okazji o studiowanym przez Konarskiego budownictwie jako figurze znaczącej jego twórczości (niewykluczone przecież, że Mueller „dopisywała” budownictwu Konarskiego równie istotne, ale nadmiarowe sensy, co te, które ja sam przed momentem przypisywałem studiom klasycznym Żaboklickiego). Cokolwiek by nie mówić, tom wierszy Nauki przyrodnicze dostarcza nam kilku kapitalnie zharmonizowanych postaw podmiotowych, a także paru świetnie zorkiestrowanych sytuacji lirycznych. Bardzo dobrze zatem, że Konarski również znajduje się na podium: proponuje bowiem dykcję najmniej awangardową, co oznaczać musi literacki konserwatyzm, ale już nie zachowawczość, którą eliminuje się tutaj bardzo pomysłowo, bowiem poprzez solidnie dyscyplinowaną odwagę imaginacyjną. Skoro o dyscyplinie zaś mowa, ujmę sprawę w największym, jednak w przemawiającym do wyobraźni skrócie. Gdyby z tegorocznego grona – laureata i dwóch wyróżnionych – kompletować skład zupełnie nowego sporu klasyków z romantykami, jeżeli wierzyć w ogóle, że ów spór jest poniekąd dźwignią naszych zmian kulturowo-literackich, w ogóle, po stronie romantycznej postawiłbym właśnie Żaboklickiego (ur. w 1991 roku) oraz Kopcia (ur. w 1998 roku), po stronie klasycznej – w arystokratycznym (co by nie mówić) odosobnieniu stanąłby tylko (ale i aż) Konarski z 1983 roku. Również dlatego uznałem, że metryki tegorocznej Iłłakowiczówny są znaczące, że właśnie daty i właśnie wiek ujawniają niesprowadzalne do siebie w najmniejszym stopniu językowe, ale i znaczeniowe – obrazy świata.

Oto jeden z piękniejszych fragmentów Nauk przyrodniczych Konarskiego, poniekąd modlitwa, po części konfesja pastoralna, a po części – elegijny recytatyw (nazbyt długo?) „przeciągany” na echu (chyba mógłbym się tak wyrazić…). Wysłuchajcie Państwo nieco większej części wiersza pora karmienia, którego autorowi tomu bardzo szczerze gratuluję. Liryk wzbudza we mnie bardzo określone oraz bardzo zdecydowane skojarzenia, subtelnie oraz postmodernistycznie naraz nawiązując do hymniczno-rapsodycznej tradycji liryki – w ogóle. Jest trochę tak, jakbyśmy słyszeli u Konarskiego modlitewny „tembr bez tematu”, określone „wyznawcze metrum”, ale już bez muzyki, jej charakterystycznych figur, tropów, formalnych schematyzacji. To naprawdę wspaniale. Jeżeli na tym miałby polegać pastisz, a wraz z nim cała kultura poetyckiego pastiszowania, osiągnęlibyśmy bardzo wiele – w tym względzie wyczucie Konarskiego widocznie przewyższa talenty imitacyjne Żaboklickiego i Kopcia:

 

niech nie widzę, jak żują znad szumu pogłowia,

spluwają chrząstkami, ferując wyroki

o włos od naczynia, ostatniej instancji.

 

pomnę wydajność, a wraz ze śliną

wsiąknie w wezgłowie. brudne,

aż któryś z kacyków odprawi żertwę

 

i zwyżkować będą akcje na parkietach

w jodełkę, aby organy rozmieścić w boksach

z szeregiem urządzeń w trybie czuwania[11].

 

            Co Państwu wysłuchany fragment przywiódł na myśl – w pierwszym rzędzie? Mi – modlitwę Chrystusa w Getsemani. Raz jeszcze doprecyzujmy sprawę: mówimy tu nie o kliszach religijno-dewocyjnych, a o czymś o wiele bardziej uniwersalnym i rozleglejszym: semantyce Getsemani, o związanych z Getsemani schematach formalnych, modelach obrazowania, dyskursach wyobraźniowo-filozoficznych. Dość powiedzieć, z czym jest tu paralelizowane agonalne cierpienie Chrystusa… Zauważyli to Państwo? Z cierpieniem „w trybie czuwania”, jak pisze poeta – a zatem (jak to rozumiem) z pasją urządzeń elektronicznych, przekraczających w ten sposób swój własny elektronowy, technotronowy – Ogrójec. Getsemani w tej sytuacji, wypadałoby chyba powiedzieć, istnieje – ale jak istnieje – jako model doświadczenia, jako osobliwa składnia: poznawcza i wyznawcza, jako poetycki quasi-sąd, jako fikcja hermeneutyczna wreszcie, rodzaj stanu – więc bycia na wschód od Edenu, we współczesnej, cywilizacyjnej Ziemi Nod. Wielki wiersz. Tak uważam (nawet jeśli dopisuję mu kilka dodatkowych sensów…). Dobrze, że Iłłakowiczówna takie momenty współczesnej poezji wyłapuje. To przede wszystkim powinno być jej artystycznym (a także społecznym) zadaniem.

 

 

 

 

 



[1] J. Sęczyk, Szaleństwo jednej nocy (czyli tam i z powrotem) (Mateusz Żaboklicki, „Nucić”), Magazyn Wizje [online], [dostęp: 2.11.2022], >https://magazynwizje.pl/aktualnik/seczyk-zaboklicki/<.

[2] M. Żaboklicki, Piosenka I (loop), [w:] tegoż, Nucić, Łódź 2021, s. 5.

[3] „Jest przepiękna // noc, każdy z nas panisko, każdy księciunio, / […] jest rolex ukoronowany nad nami”. Tegoż, Noc tysięczna i pierwsza, tamże, s. 28.

[4] Tegoż, Sur le pont, tamże, s. 26.

[5] K. Brakoniecki, Do fallusa, [w:] tegoż, Amor fati, Szczecin 2014, s. 67-68.

[6] W. Kopeć, głowicę do magnetowidu Daewoo, [w:] tegoż, przyjmę/ oddam/ wymienię, Kraków 2021, s. 9.

[7] Tegoż, drożdże suszone piekarnicze, tamże, s. 8.

[8] Tegoż, pestki dyni pakowane po 1 kg, tamże, s. 31.

[9] Wiersz dotyczy – uwaga! – „delikatnego szeleszczenia” pręg świń korsarskich. „Z pręgowanymi świniami, przezywanymi – / dla odróżnienia od tych umaszczonych / po belgijsku i po puławsku – świniami // korsarskimi, jest tak, że jeśli pochodzą / z licznego miotu, mają wysokie, twardo / ustawione kończyny i tułów łagodnie // zwężający się ku przodowi, to ich pręgi, / pod wpływem promieniowania cieplnego, / powinny delikatnie szeleścić”. W. Kopeć, tuczniki rasy puławskiej, tamże, s. 41.

[10] J. Mueller, Wersy jak mansjony. O anarchitektonicznej poezji Macieja Konarskiego, Biuro Literackie [online], [dostęp: 2.11.2022], >https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/wersy-mansjony-o-anarchitektonicznej-poezji-macieja-konarskiego/<.

[11] M. Konarski, pora karmienia, [w:] tegoż, Nauki przyrodnicze, Łódź 2021, s. 25.

Friday, August 12, 2022

Aufgerissen. Nowa historia Kuby Rozpruwacza

 


Łukaszowi Szymańskiemu


Jego twarz zapulsowała w ciemnościach nieznanym, kosmicznym światłem – w jego odblasku mocny czarny zarost, którym zarastały jego broda i policzki zdawał się wręcz błękitny. „Mój błękitny chłopiec”, pomyślała Agnes, na chwilę przed śmiercią, chociaż nie była to prawda, bo jej chłopca już z nią nie było – niepostrzeżenie zastąpił go mężczyzna, który znacząco syknął – Agnes nie rozumiała znaczenia tego syku ani nie była w stanie go zrozumieć… bo zaraz po usłyszeniu przeciągłego dźwięku, wszystko spowiła mazista, przesterowana cisza: błękitne światło wsunęło się niepostrzeżenie między jej brodę a kołnierzyk – i urwało jej głowę. Bezgłowy tułów drgał przez chwilę w pozycji wyprostowanej, nie musiało jednak minąć wiele czasu, by złożył się posłusznie, jak harmonia, i wylądował na podłodze przybrudzonej krwią jak czerwonym nalotem pleśni. O dziwo, usłyszała ostatnie słowa „Błękitnego chłopca”: „Mam na imię dziesięć części piasku”. „Co za niespotykane, półorientalne imię” – pomyślała mimowolnie, zanim umarła.

            Berlin już od kilku miesięcy prześladowały zaginięcia młodych dziewcząt i chłopców. Te pierwsze – jeśli znajdowano – znajdowano w stanie przyspieszonego rozkładu, zdekapitowane albo otrute. Tych drugich czekał niestety los dużo gorszy, bo obcinanie kończyn i całkowita kastracja, a więc męczarnia wykrwawiania się, stawszy się czymś dużo mniejszym niż człowiek: wilgotną kostką mięsa, kostką mięsa do gry w rękach psychopaty. Błękitny zwierz, a także błękitna bestia, a zatem – „Das Blaue Tier”, to określenie przylgnęło do istoty pozbawiającej z chłodnym i dokładnym uporem życia młodych Berlińczyków i młode Berlinki na trwałe. O błękitnej poświacie mordercy spowijającej jego oblicze jak trujący całun wiadomo było dzięki Markowi, jego jedynej ofierze pozostawionej przy życiu. Marek August Trippelhorn, dwudziestodwuletni student ekonomii na Uniwersytecie Humboldtów, nigdy nie zrozumiał, czemu został przez błękitnego zwierza tak wielkodusznie oszczędzony. Jak to wytłumaczyć? Czy to niedopatrzenie, czy może jedynie gra na zwłokę? Nawet Kuba Rozpruwacz nie pozostawiał obiektów swojego zainteresowania przy życiu.

            „Das Blaue Tier” tymczasem zasługiwał ze wszech miar na miano niemieckiego Rozpruwacza. W takim stanie znajdowano jego ofiary: aufgerissen, czyli – rozprute. Aufgerissen ten, aufgerissen ta, aufgerissen to, aufgerisssen tamto, Agnes również – aufgerissen, czy właściwie „agnesgerissen”, bo i niewiele potrzeba było czasu, ażeby znaleźć i ciało Agnes. To zadziwiające, ale zaburzony został nawet ład miejskiego ekosystemu… W mieście Johanna Goethego oraz Marlene Dietrich zabrakło ptaków: wróbli, szpaków, jerzyków, srok, kruków, gawronów, nawet kaczek i łabędzi w parkach miejskich. „Spełniły przykaz błękitnej bestii, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości”, szemrali przeciw faunie powietrznej mieszkańcy, wygrażając pięścią w opustoszałe niebo, podejrzewając od razu paktowanie natury z demonem – za ich plecami i na ich pohybel.

            „Dziesięć części piasku”, a zatem złowrogie określenie, które przed swoją śmiercią usłyszała Agnes, w końcu przeniknęło do niemieckiej prasy, wywołując popłoch daleko poza Berlinem. Usłyszał je także i Trippelhorn, nazwany przez ciemne monstrum, „szóstą częścią piasku”. Wniosek zdawał się prosty: oczywiście, pierwsze podchwyciły go media – w najlepszym przypadku należało spodziewać się dziesięciu ofiar (a więc rzeź wkrótce powinna się skończyć, odetchnęli Berlińczycy), w przypadku najgorszym, ofiar należało doliczać się w dziesiątkach, ba!, niezliczonych dziesiątkach, zważywszy na to, jak perfekcyjnie „Błękitna Kreatura” panowała nad niemiecką przyrodą tak, jak gdyby zyskiwała w jej zjawiskach  – swego (bez mała) zakładnika. Niedługo – pomimo chłodnej przeważnie końcówki września – zakrólowały wszędzie, na Franfurter Tor, Friedrich Strasse, na Charlottenburg-Wilmersdorf wreszcie, iście saharyjskie upały. To w ostatnim dniu nienaturalnej spiekoty, tzn. pierwszym dniu października 2006 roku, umarła ostatnia z „błękitnych ofiar” „niemieckiego Rozpruwacza”.

            Tobias skończył zajęcia w Brandenburg International School na przedmieściach i do centrum miasta pozostawało mu w tej chwili jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut kolejką miejską. To, co zaniepokoiło go w pierwszym rzędzie, to brak wszelkich dźwięków w pojeździe, a przynajmniej – ich znaczące wytłumienie. Wydawało mu się, że śni – aż tak wymuszona zdawała mu się, usypiająca go przecież przeważnie, muzyka podmiejskiego „wagonu”: ślizg otwieranych drzwi, nerwowy szmer niedostrojonych rozmów prowadzonych od okazji do okazji, solidne i solidarne sapanie wszystkich umęczonych mężczyzn i kobiet, począwszy od osobników w średnim wieku, skończywszy zaś – na starcach. Wpierw – odniósł wrażenie, jakby tuż przed granicą oczu przemknął mu cień – cień „humanoidalny”, jeżeli można się tak wyrazić, zdecydowanie niewyzbyty cech ludzkich, ale trudny w ostatecznym przypisaniu – do człowieka. Następnie odczuł, jak ktoś z tyłu brutalnie chwyta go za włosy i podrzyna gardło, głęboko, zanurzając krawędź noża lub brzytwy – aż po tętnice. To zdumiewające, ale to, co odczuł w ostatnim momencie życia, było wrażeniem… nagości, jak gdyby zabójca, który postanowił go uśmiercić, stawił się na wykonanie swojego zadania… zupełnie nago: to, co Tobias odczuwał ręką, sprawiało wrażenie owłosionej skóry, a nie materiału: to zapamiętał przed śmiercią, i o tym mógłby zaświadczyć, gdyby jakimś cudem nadludzkimi siłami przywrócono go do życia.

            Nazajutrz na komendy policji dzielnic Friedenau oraz Marienfelde dotarły dwie tajemnicze przesyłki. Nigdy nie udało się ustalić sposobu ich przygotowania ani adresu, z którego zostały dostarczone. Ich porażająca zawartość aż do dzisiaj funkcjonuje jako jedna z największych i najbardziej makabrycznych zagadek niemieckich organów śledczych. Rzecz jasna – pod żadnym pozorem nie wolno zapominać o liście, który tkwił na spodniej stronie paczki, która dotarła do Friedenau. Zawierała… piasek, którego analiza geologiczna dowiodła nad wszelką wątpliwość, że w tym składzie i tym rodzaju nie mógł on występować – w żadnym miejscu na Ziemi. Przesyłka z Friedenau zawierała rękę Tobiasa Mappelthorpe’a – osad na końcu każdego palca wskazywał na daleko posunięte procesy składu i rozkładu. Sugerował również, że po śmierci paznokcie Tobiasa przerastały w tworzywo niebiologiczne… de facto najbliższe barwie i konsystencji szkła hartowanego. Co zawierała przesyłka z Marienfelde? Głowę chłopaka, oczywiście, jednak – głowę ogoloną wyłącznie z jednym wyrastającym na wysokości ust okiem. Linia wyżej, w co trudno uwierzyć i w co zapewne ostatecznie wierzyć się nie da, odsłaniała pole nagiej, nieprzekształconej żadną anatomogenezą – skóry. „Jestem cudotwórcą, któremu nie pozwoliliście się – spełnić”, głosił list z Friedenau. W istocie, nie pozwoliliśmy. Ręka oraz głowa dziesiątej, cudownej ofiary „Das Blaue Tier” spłonęła w piecyku policyjnym już w południe 2 października, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu (pra)istnienia.