Karol Samsel
1
Na początku chciałbym zapewnić Rafała Wawrzyńczyka, że dobrze rozpoznaję te wszystkie zadania metaliterackie, które sobie – w planie swej książki Dziecko na głowie króla – olśniewająco wyznacza, a następnie urzeczywistnia drogą oryginalnej i rzetelnej rzemieślniczo praktyki tekstowej… To również sztuka – zrozumieć sens stawki, która tutaj zostaje postawiona – tylko zrozumienie, o co w książce toczy się gra, pozwala bowiem – docenić całą zaskakującą sprawność realizacji. To książka w sprawie zniesienia granicy – między życiem a literaturą, życiem a piśmiennością, życiem a tekstualnością, czy wręcz między życiem a tekstocentryzmem (to właściwie postawienie znaku równości pomiędzy tekstocentryzmem a centrum życia – literatura, chciałoby się powiedzieć, staje w centrum życia, a życie staje w centrum literatury) . Co wskutek tego otrzymujemy? Autotematyzm, świeży i bardzo witalny, taki właściwie – który staje się wręcz proliferacją witalności, nie syntetycznym, awangardowym konstruktem. Wawrzyńczyk takim właśnie zdaje mi się, w pierwszym rzędzie – awangardzistą w duchu filozofii życia, to znaczy na filozofię życia zorientowanym, a to daje znakomity punkt wyjścia do krucjat przeciwko współczesnym – zmieszczanieniu literatury, koterii, salonów – takie właśnie mam w związku z Dzieckiem na głowiek króla nadzieje, w każdym razie. Nadzieje na to, że razem z udoskonalonym (warsztatowo i twórczo) debiutem Warzyńczyka rodzi się coś naprawdę oryginalnego, pewien – polski literaturocentryzm – literaturocentryczny styl pisania i formułowania myśli właśnie ze zniesienia granicy między życiem a literaturą – wynikający. Szczelina została zasypana i zaczynamy, w końcu, może nadrabiać dystanse do europejskiego… postmodernizmu… Wawrzyńczyk, albowiem – to uczytelnienie, to klaryfikacja postmodernizmu, przeniesienie czytelnych wariantów nurtu gdzieś głęboko na wymagający grunt polski. W postmodernistycznej lekcji literatury według Wawrzyńczyka jest ta prostolinijność, której Polacy potrzebują, jeżeli chcą zrozumieć coś więcej, kiedyś, z pisarzy takich jak David Foster Wallace:
Gombrowicz! Dlaczego interesowała cię głównie
maszyna do dowożenia do okna, a nie to,
co pojawiało się w oknie? Okno jest maleńkie, tak, jest wysoko, tak,
troje na pokolenie doczołguje się do niego po desce. Tak. Z okna
leci mętny blask. Światło daje się zebrać tylko pompą, nie łyżeczką, szlachcicu .
To fragment wiersza Z ziemi polskiej do jakiejś innej. Jego funkcja ewokatywna (tj. oddziałująca) w zasadniczej mierze polega na niuansowaniu, zacieraniu, łączeniu, a dalej ponownym niuansowaniu strony życia i strony literatury. Wawrzyńczyk właściwie – ciągle peryfrazuje to, co usiłuje powiedzieć i co próbuje z tego powiedzenia, wypowiedzenia już otrzymać, otrzymywać. Co mam na myśli, mówiąc „peryfrazuje”? Zwrot do adresata, tego, którym jest literackim prekursorem – w bardzo poważnym, bardzo hieratycznym, bowiem Bloomowskim wręcz sensie, dość szybko traci na znaczeniu, bo pojawia się enigmatyczny gwóźdź wszystkiego: maszyna do dowożenia do okna. Ale dowożenia czego? Rzeczy? czy siebie? Elipsa zaburza gramatyczny kształt metafory, ale z drugiej strony – żywo rozbudza naszą krytyczną wyobraźnię. To onus probandi wiersza, bo to na tej maszynie – zdaniem Wawrzyńczykowego podmiotu – miał „wyłożyć się” Gombrowicz, wielki arcykonstruktor środków i półśrodków, niezdolny lub niegotowy skupić się na celu prawdziwym, a więc – oknie, czy raczej okienku: to okienko i ta maszyna – inkryminują Gombrowicza, pokazują wręcz jego niegotowość i zależność od niezależności, która jednak nigdy nie zyskuje tutaj formy absolutnej. Co to tak naprawdę? Ta „maszyna do dowożenia do okna”. Nie wiemy. Wawrzyńczyk ezopowo milczy. A więc to my możemy dociążyć tę sytuację liryczną, ażeby zyskała na przykład kształt autoliterackiego moralitetu, opowieści o artystach, geniuszach, nieudacznikach, grafomanach i instytucjach – bo tak najczęściej daje się szyfr wierszy od Wawrzyńczyka sparabolizować: do nas, jego modelowych czytelników, należy proces oraz progragmowanie – wtórnej w tej sytuacji – alegorezy. Powiem więc, ja co myślę, wyłożę interpretanty, które są mi bliskie, a jednocześnie – pozostają uzgadnialne z logiczną oraz z filozoficzną rzeczywistością wiersza: „maszyna do dowożenia do okna” to modernizm – a raczej to, co ja rozumiem jako modernizm: obszerny zespół cech, a także ich wariantów zachodzących w kulturze po dziś dzień. To wysokie, maleńkie okienko, po którym – jak to ocenia Wawrzyńczyk – da się dojść tylko po desce: to postmodernizm. Czym jest ta deska, może marzeniem o dziele w funkcji postmodernistycznej epopei? Do tego poziomu – na pokolenie „doczołguje się tylko troje”: a to już historia literatury, ale pojmowana nie jako historia epok, ale jako dynamiczna historia procesów twórczych, front procesów twórczych, okienko osiągnie trójka najwybitniejszych i najbardziej pomysłowych – i choć mógł tutaj wystąpić Gombrowicz, nie będzie go – zajął się „maszyną do dowożenia”, a jak wiemy – „dowozić” to nie tylko metafora, ale współczesny homonim, migotliwie istniejący także w języku potocznym: „dowozić” to spełniać obietnice, oczekiwania albo wymagania. W taki właśnie sposób autotematyzm i literackość wiersza zostaje skolokwializowana, mechanizm alegorezy zaś, do którego jesteśmy zachęceni, jest również procesem wspólnototwórczym: alegoryzując, kolokwializujemy całą sytuację, cały kontekst historycznoliteracki, a także – oswajamy wymiar twórczoprocesowy – wprowadzamy w koncept życie i jego powietrze, powiedziałbym, że to wręcz pedagogika lektury, więc nieprzypadkowo na samym początku książki – czytelnik Wawrzyńczyka odnajduje śmiały, prowokatywny i erudycyjny wiersz odsyłający go aż do samych początków niemieckiego preromantyzmu, pod tytułem Herder pedagog:
Oświetlał, zarysowywał, porywał (siedząc).
Zawiasy świata poukrywano w książkach
i znów zajmował się ich odszukiwaniem.
Od książek wysiadły mu oczy, pojechał się leczyć w
Strasburgu, spotkał Goethego i założyli Romantyzm.
Pod drzewem albo na korytarzu, albo po wyjściu
od okulisty, chwilowo na ślepo .
Bardzo gutenbergowska wizja, wiersz zresztą jest gutenbergowski od początku aż do końca. Herder jest tu wyznawcą religii książki i szczęśliwą ofiarą jakiejś gutenbergowskiej manii czy monomanii: „długo, długo czekał w posłowiach / na statki, a te nie nadchodziły”, statki te u Wawrzyńczyka kryją zresztą coś większego niż one same, całą jego pedagopasję, umiłowanie starożytności: „marynarzu porównywał do Homerów”, „na statku reformował szkolnictwo. / Nie widział wody, nie wdychał wody” . Znów mamy wrażenie tworzenia tu jakiejś przez Wawrzyńczyka alternatywnej asocjacyjności i peryfrazowania. Czego właśnie statek jest tutaj symbolem? Może – „estetycznego wychowania”, jakie uprzystępnia – czy umożliwia – literatura, Schiller napisał wszak Listy o estetycznym wychowaniu, żyjąc oraz tworząc obok Goethego i obok Herdera, wyróżnionych przez poetę. To ważna konstatacja historycznoliteracka, znów zwracająca historię literatury życiu, czyniąca z niej całkowicie odprofesjonalizowaną, odspecjalizowaną – a więc autentyczną – religię procesów, bowiem „Romantyzm” Wawrzyńczyka powstał „pod drzewem, albo na korytarzu”, a Goethe wraz z Herderem spotkali się u okulisty – połączmy to może z magnetyzerskim kultem oka i jego władzy w epoce – miej serce i patrzaj serce? No właśnie, historia literatury staje się tutaj – przedmiotem obróbki i pseudoimitacji: postmodernizujemy to, co nie daje się już czy dla retoryki, czy w retoryce – opowiedzieć. Stawiamy erudycyjne sztafaże i je podpalamy, czy topimy. Wawrzyńczyk je transkrybuje – transkrybuje erudycję tak, aby zasiliła, w końcu, Lebenswelt, prawdziwą rzeczywistość życia. To już nie Tłumacz Słowa, na podobieństwo romantyków. To Tłumacz Konwencji. To Transkryptor.
Na tej samej zasadzie – wyrażając zniesienie wszelkich granic pomiędzy życiem a literaturą, teorią a praktyką, Słowem a Konwencją, Logosem a Uzusem – Wawrzyńczyk, „wyrozumiały, familiarny, konwencjonalny nauczyciel”, objaśnia nam w którymś punkcie książki… zasady Czechowowskiej dramaturgii. Przy okazji – jest to pastisz Herbertowski, pastisz stylu Trenu Fortynbrasa:
Za szeroko byłeś rozlany, mój drogi. Za szeroko. Nie
Umiałeś się spiętrzyć. Kochałeś szkołę, przełomy pór roku, rzeki,
Verne’a i Ożogowską, alembiki z zielskiem przyszłości.
[…] U Czechowa
Rozlewali się prawie wszyscy,
zgoda, ale w trzecim akcie ścierano ich,
kurtyna opadała cicho, a za nią wychodzili w świat ludzie wąscy jak
liniały .
Autotematyzm to u Wawrzyńczyka także tropienie mechanizmów wytwarzania się tendencji literackich, a po nich – epok, które – siłą rzeczy – zawsze budują się na bardzo płochym fundamencie: indywidualnych sympatii i antypatii, uprzedzeń i preferencji, głupot, steku głupot, toksyczna woda nigdy przecież nie odchodzi, zastyga, formując skałę i buduje rzeźbę terenu dla danej narodowej literatury, jak w wierszu Kolegom i koleżankom z pism internetowych. Wybieramy to, co nam odpowiada, a potem któregoś dnia budzimy się – z krzykiem i zaskoczeniem, wyhodowawszy demony, a nie, jak początkowo planowaliśmy, anioły, anioły z naszych tematów i motywów – na wieczną „świata kolędę”. Wawrzyńczyk zaznacza, „żadnych złudzeń”:
Podjęte są tylko
trudności uznane przez epokę za swoje, najczęściej
dzieci z jej łona, początkowo
proste, niezasługujące na miano „trudności”,
wolno przekształcające się w techniki i szkoły. Czym
jest w IV RP porządny kontrapunkt? Kto
urządzi nam imprezy do mszy Cypriana de Rore?
Wymyśl swoją trudność, zgromadź wokół niej jak
wokół misy odbijającej to, co wokół, trochę osób,
które razem z nią będą się starzeć .
To prawdziwa wizja literatury, konsekwentnie przez Wawrzyńczyka prowadzona, najważniejsze jest to, że wizja ta nie tylko włącza i zakłada nas samych, ale czyni wręcz pierwszorzędnymi bohaterami „tragedii”, którą sobie na własne głowy (literaturą, głupcze) sprowadziliśmy. „Znikniemy w historii, grając w scrabble”, a do okienka na szczycie – co najwyżej – dopełznie trójka z nas. A może nawet nie my – może trójka spośród tamtych, nie tych, spośród nich, może już – wcale nie Europejczycy, może już ktoś lub coś z antypodów zrozumie z istoty tego, co robimy – cokolwiek więcej, „cokolwiek wszystko”. To żywy i przejmujący antyhoracjański postmodernizm, obrazujący świat po piśmie jako świat nas samych, zanurzonych już tylko w tego pisma, tej literatury zmumifikowane, przemysłowe postacie. Przychodzi na myśl Catherine Malabou oraz książka wydana kilka lat temu – w Polsce, jej autorstwa: Plastyczność u zmierzchu pisma (ale pełny tytuł jest jeszcze bardziej wymowny), Plasticity at the Dusk of Writing. Dialectic, Destruction, Deconstruction…
2
W Nagrodzie im. Iłłakowiczówny coraz częściej mamy honor doceniać współczesne postmodernistyczne dykcje poetów: w ubiegłym roku z podobnych względów doceniony tu został znakomity debiut Mateusza Szymczyka, Potrzebne źródła… Chciałbym, ażeby owa postmodernistyczna marka poznańskiego konkursu została utrzymana, bo zgodnie z moją najlepszą wiedzą do dzisiaj nie ma w Polsce wielu nagród poetyckich promujących ujęcie postmodernistyczne rzeczywistości, zaprzęgające – do pracy transformacyjno-konceptualnej awangardę w jej nowym, nieanachronicznym, pomysłowym wydaniu… Chciałbym może, poczynając już z tego miejsca, podkreślić, że tym, co nas interesuje, nie jest tzw. pop-postmodernizm, tym bardziej nie są to symplifikaty postmodernizmu, ale efekt twórczego i rzemieślniczego przepracowania motywów, które padały w Europie na podatny grunt, tak, ażeby się tam przyjąć – natomiast w Polsce, nie mając tyle szczęścia ani tyle warunków – z braku warunków poznawczych, hermeneutycznych, interpretacyjnych, pozaliterackich – nie zaowocowały. Skutkiem tego zdają się współczesne starania usiłujące redefiniować całe to doświadczenie: wysubtelniać, klarować, tak by nie było ono tylko nagim, stłumionym, bo stransferowanym – przeżywaniem obcej estetyki. To nie może być nagie doświadczenie, a doznanie, które wiąże się z polskim przeżywaniem świata, pierwotną intuicją, wczuciem i psychologią braną z głębi – może nie do końca określonych, ale polskich – doświadczeń… Wawrzyńczyk proponuje tu dosyć subtelne, międzywrażliwościowe kolizje doświadczenia, cokolwiek by o nim nie mówić, intelektualnego z potocznym: kolokwializuje, unaturalnia, uorganicznia intelektualne programy, programy twórcze, światy rozumowe, czy kulturowe i metakulturowe depozyty, co można odebrać jako rafinowanie, subtylizację, impresjonizm dotyczący postmodernizmu, w sprawie postmodernizmu, jego ściągnięcia, powiedzmy, z obłoków Europy na ziemię, polską ziemię. „Działać można dopiero w momentom scalenia, balansując jak Kozak na lodowym jaju” – głosi w pewnym momencie Wawrzyńczykowy podmiot. „Głosi” – to bardzo dobre słowo, bo mimo całej barwności sformułowanie brzmi niemal jak bardzo konkretna dyrektywa w jeszcze konkretniejszej sprawie, dowolnej – ale zarazem konkretnej, sprawie kultury, polityki, religii, Wschodu, Zachodu, wartości – czy humanizmu, czy antropocentryzmu, czegokolwiek, bo Wawrzyńczyk tak formułuje swoje komunikaty, ażeby brzmiały jak maksymy. „Maksymalizuje” je, można powiedzieć – czy „maksymizuje”, to jeżeli nie prawdy wieczne, to z pewnością prawdy globalne, choć nie wiadomo do końca, w jakiej określonej prawdzie zostały wypowiedziane. Są jednak całkiem wypowiadalne, i to samo w sobie jest osiągnięciem – są komunikowalne, wypowiadalne i przekazywalne, są inteligibilne, a to właśnie chodzi w postmodernizmie, jeżeli tylko – go pojmować jako próbę scalenia. Wawrzyńczyk jest albo antykantowski, albo postkantowski, bowiem u niego to demony zsyłają namysł, dlatego należy „stawiać kroki, które namysł by uniemożliwił”. Czy zatem to intelektualna poezja przeciwko namysłowi – intelektualizm całkowicie od namysłu i namysłów wyzwolony? Wawrzyńczyk bardzo precyzyjnie tutaj – formułuje ogólne pytania filozoficzny: to sztukateryjny szczegół ogółu, pasmanteria ujęć globalnych, dekoratywna, detalistyczna czujność w sprawie uniwersalizmu – a zarazem we wszystkim tym poeta nie przestaje być agentem literackości, niekiedy gra surrealistyczną konwencją: jest „pomarszczona jak smardze generalicja: Froberger, Clérambault, Byrd”, a zatem: znów rejon opuszczonych przez życzliwą pamięć ogółu kompozytorów renesansu i baroku, wcześniej zaś mieliśmy Cypriana de Rore: książka Wawrzyńczyka bardzo wyraźnie wyznacza w ten sposób swój metamuzyczny wymiar, jest literacką odmianą kompozycji muzycznej, albo muzyczną odmianą kompozycji literackiej, nawroty zaś do renesansu oraz baroku przywołują na pamięć głośną książkę Roberta Burtona, Anatomia melancholii – a Wawrzyńczyk dalej pisze właśnie poniekąd po burtonowsku: „to tu właśnie spisano traktaty rozpaczy, zbierając wiedzę epoki w drobne formuły, trzymając lornetkę frontową ponad sztywnym wąsem, na którym siadały jaskółki” . Tu, czyli gdzie? Wszędzie. A Dziecko na głowie króla jest także w tej sprawie, „zbiera wiedzę epoki w drobne formuły” w jakimś dojmująco dziwnym poczuciu, że tak należy zrobić, bo – być może nadchodzi zmierzch – zmierzch formuł, zmierzch epoki, zmierzch wszystkiego, zmierzch tu, to znaczy – gdzie? Wszędzie. I niedługo będziemy tak samo odlegli od siebie, jak teraz odlegli są od nas czy Herder, czy de Rore, czy Clérambault. Dziecko na głowie króla to też świadectwo czegoś podobnego. Jakiegoś intelektualno-kulturowego dekadentyzmu, pełnego filozofii, przeczuć oraz głębokiego ich zrozumienia.
W sprawie języka, mimo całego swojego antyhoracjanizmu, Wawrzyńczyk pozostaje logocentryczny. Nie wiemy, prawdę powiedziawszy, czy język stworzył u niego Bóg, ale z pewnością – jak przeczytamy w Okolicach Szreniawy – miał z nim coś wspólnego, a to wystarcza, by mówić o jakiejś fragmentarycznej, sfragmentowanej poetyckiej teologii. Co prawda, więc, wygasamy jako „literacka konfraternia świata”, kiedyś gutenbergowska, dziś żadna, jednak nasz początek – jeżeli nie był z Boga, to zapewne miał z Bogiem coś wspólnego… Może to cały ten boski język, którym się posługujemy? Innymi słowami, zasługiwaliśmy na Genesis, ale najwyraźniej nie zasługujemy na Apocalypsis, rozstrzygnął nasze losy w tym względzie już Różewicz – spadamy od lat, po Różewiczowsku, w pustkę. Gdzieś jest jednak Bóg, i jak powiada Wawrzyńczyk – ironicznie, straceńczo bądź może i zaczepnie, ma coś wspólnego z naszą… gramatyką, z naszą… fonologią, fleksją, z całej tej fonologii bierze się nasza ontologia, nasz sposób istnienia jest odtekstowy, odjęzykowy, czy odgramatyczny, czy jeszcze inaczej – dotekstualizowany:
To „y” oddzielające „mrozy” od „mrozu”, działa jak zapadka czy bloczek, przesuwny kamień, zarządzający pojawianiem się światów; użytek z niego mógł jeszcze robić sam Bóg. A to przecież tylko przykład. Wiele podobnych znajdziemy w ścianach naszych stajni .
W tej samej prozopoezji, w Okolicach Szreniawy, mamy przejmujący, migotliwie-rezonansowy obraz ubierania się „na mróz”, mający w sobie – właśnie ze źródlisk owej migotliwej rezonansowości – intertekstualność, całkowicie zakorzenioną w tradycję – tak klasyczną, jak narodową. „Matka w przedpokoju podobna niespokojnemu ptakowi, tylko patrzeć, a wciśnie nam za pazuchę medalion z Lelewelem…” , czy nie ewokuje to bardzo literackich, polskoliterackich, skojarzeń zesłańczych – Sybiru, Anhellego, wywózek, także kibitek i całej „kibitkizacji” świata, o której kiedyś pisał Ryszard Przybylski. Dobrze – a medalion z Lelewelem w takim razie? Biżuteria patriotyczna, owszem, ale jednocześnie coś działającego poniekąd jak narodowa chusta Weroniki, w odruchu acheiropoiesis zatem – medalion z Lelewelem ma może coś wspólnego z mandylionem, mandylionem z Edessy, ujawniała się na nim prawdziwa obecność bóstwa, a Lelewel to narodowe bóstwo – rytm opatrznościowy, można powiedzieć, który jest w stanie ocalić przed „mrozem” zesłania. Na wszystko to otwiera tekst Rafała Wawrzyńczyka, migotliwie rezonansowy, impresyjnie i impresjonistycznie aluzyjny, jak już podkreślał poeta… Struktura tej niesamowitej książki, wartej docenienia i wielu jeszcze ujęć interpretacyjnych, jest całkowicie podporządkowana wielofazowej niejednoznaczności, wieloaspektowości wieloznaczności – tym właśnie jest zaistniewający tu dialog nieskończoności tradycji z nieskończonością nowoczesności – to najbardziej erudycyjna rozprawa z naszą literacką przeszłością, otwarta, dyskursywna, a wreszcie niezorientowana ślepo, na rewizyjne czy rozrachunkowe zamachy. Rewizja wszak znosi siebie samą, zdaje się mówić Wawrzyńczyk, pisząc coś, co w wymiarze, nazwijmy, odzwierciedlająco-przedstawiającym – nasuwa mi na myśl sposób przywoływania tradycji przez Stanisława Wyspiańskiego w Nocy listopadowej, gdzie nawiązywanie do przeszłości, starożytności, antyku – w większym stopniu przypomina spokojne flanerowanie, niżeli – wędrowanie w określonym, chociaż nieznanym / nienazwanym kierunku – na tron lub na szafot…
Warszawa, 4 listopada 2025 roku

No comments:
Post a Comment