Thursday, November 6, 2025

Laudacja 41. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut (Rafał Wawrzyńczyk)


 Karol Samsel

Na tron lub na szafot.
O Dziecku na głowie króla Rafała Wawrzyńczyka
1
Na początku chciałbym zapewnić Rafała Wawrzyńczyka, że dobrze rozpoznaję te wszystkie zadania metaliterackie, które sobie – w planie swej książki Dziecko na głowie króla – olśniewająco wyznacza, a następnie urzeczywistnia drogą oryginalnej i rzetelnej rzemieślniczo praktyki tekstowej… To również sztuka – zrozumieć sens stawki, która tutaj zostaje postawiona – tylko zrozumienie, o co w książce toczy się gra, pozwala bowiem – docenić całą zaskakującą sprawność realizacji. To książka w sprawie zniesienia granicy – między życiem a literaturą, życiem a piśmiennością, życiem a tekstualnością, czy wręcz między życiem a tekstocentryzmem (to właściwie postawienie znaku równości pomiędzy tekstocentryzmem a centrum życia – literatura, chciałoby się powiedzieć, staje w centrum życia, a życie staje w centrum literatury) . Co wskutek tego otrzymujemy? Autotematyzm, świeży i bardzo witalny, taki właściwie – który staje się wręcz proliferacją witalności, nie syntetycznym, awangardowym konstruktem. Wawrzyńczyk takim właśnie zdaje mi się, w pierwszym rzędzie – awangardzistą w duchu filozofii życia, to znaczy na filozofię życia zorientowanym, a to daje znakomity punkt wyjścia do krucjat przeciwko współczesnym – zmieszczanieniu literatury, koterii, salonów – takie właśnie mam w związku z Dzieckiem na głowiek króla nadzieje, w każdym razie. Nadzieje na to, że razem z udoskonalonym (warsztatowo i twórczo) debiutem Warzyńczyka rodzi się coś naprawdę oryginalnego, pewien – polski literaturocentryzm – literaturocentryczny styl pisania i formułowania myśli właśnie ze zniesienia granicy między życiem a literaturą – wynikający. Szczelina została zasypana i zaczynamy, w końcu, może nadrabiać dystanse do europejskiego… postmodernizmu… Wawrzyńczyk, albowiem – to uczytelnienie, to klaryfikacja postmodernizmu, przeniesienie czytelnych wariantów nurtu gdzieś głęboko na wymagający grunt polski. W postmodernistycznej lekcji literatury według Wawrzyńczyka jest ta prostolinijność, której Polacy potrzebują, jeżeli chcą zrozumieć coś więcej, kiedyś, z pisarzy takich jak David Foster Wallace:
Gombrowicz! Dlaczego interesowała cię głównie
maszyna do dowożenia do okna, a nie to,
co pojawiało się w oknie? Okno jest maleńkie, tak, jest wysoko, tak,
troje na pokolenie doczołguje się do niego po desce. Tak. Z okna
leci mętny blask. Światło daje się zebrać tylko pompą, nie łyżeczką, szlachcicu .
To fragment wiersza Z ziemi polskiej do jakiejś innej. Jego funkcja ewokatywna (tj. oddziałująca) w zasadniczej mierze polega na niuansowaniu, zacieraniu, łączeniu, a dalej ponownym niuansowaniu strony życia i strony literatury. Wawrzyńczyk właściwie – ciągle peryfrazuje to, co usiłuje powiedzieć i co próbuje z tego powiedzenia, wypowiedzenia już otrzymać, otrzymywać. Co mam na myśli, mówiąc „peryfrazuje”? Zwrot do adresata, tego, którym jest literackim prekursorem – w bardzo poważnym, bardzo hieratycznym, bowiem Bloomowskim wręcz sensie, dość szybko traci na znaczeniu, bo pojawia się enigmatyczny gwóźdź wszystkiego: maszyna do dowożenia do okna. Ale dowożenia czego? Rzeczy? czy siebie? Elipsa zaburza gramatyczny kształt metafory, ale z drugiej strony – żywo rozbudza naszą krytyczną wyobraźnię. To onus probandi wiersza, bo to na tej maszynie – zdaniem Wawrzyńczykowego podmiotu – miał „wyłożyć się” Gombrowicz, wielki arcykonstruktor środków i półśrodków, niezdolny lub niegotowy skupić się na celu prawdziwym, a więc – oknie, czy raczej okienku: to okienko i ta maszyna – inkryminują Gombrowicza, pokazują wręcz jego niegotowość i zależność od niezależności, która jednak nigdy nie zyskuje tutaj formy absolutnej. Co to tak naprawdę? Ta „maszyna do dowożenia do okna”. Nie wiemy. Wawrzyńczyk ezopowo milczy. A więc to my możemy dociążyć tę sytuację liryczną, ażeby zyskała na przykład kształt autoliterackiego moralitetu, opowieści o artystach, geniuszach, nieudacznikach, grafomanach i instytucjach – bo tak najczęściej daje się szyfr wierszy od Wawrzyńczyka sparabolizować: do nas, jego modelowych czytelników, należy proces oraz progragmowanie – wtórnej w tej sytuacji – alegorezy. Powiem więc, ja co myślę, wyłożę interpretanty, które są mi bliskie, a jednocześnie – pozostają uzgadnialne z logiczną oraz z filozoficzną rzeczywistością wiersza: „maszyna do dowożenia do okna” to modernizm – a raczej to, co ja rozumiem jako modernizm: obszerny zespół cech, a także ich wariantów zachodzących w kulturze po dziś dzień. To wysokie, maleńkie okienko, po którym – jak to ocenia Wawrzyńczyk – da się dojść tylko po desce: to postmodernizm. Czym jest ta deska, może marzeniem o dziele w funkcji postmodernistycznej epopei? Do tego poziomu – na pokolenie „doczołguje się tylko troje”: a to już historia literatury, ale pojmowana nie jako historia epok, ale jako dynamiczna historia procesów twórczych, front procesów twórczych, okienko osiągnie trójka najwybitniejszych i najbardziej pomysłowych – i choć mógł tutaj wystąpić Gombrowicz, nie będzie go – zajął się „maszyną do dowożenia”, a jak wiemy – „dowozić” to nie tylko metafora, ale współczesny homonim, migotliwie istniejący także w języku potocznym: „dowozić” to spełniać obietnice, oczekiwania albo wymagania. W taki właśnie sposób autotematyzm i literackość wiersza zostaje skolokwializowana, mechanizm alegorezy zaś, do którego jesteśmy zachęceni, jest również procesem wspólnototwórczym: alegoryzując, kolokwializujemy całą sytuację, cały kontekst historycznoliteracki, a także – oswajamy wymiar twórczoprocesowy – wprowadzamy w koncept życie i jego powietrze, powiedziałbym, że to wręcz pedagogika lektury, więc nieprzypadkowo na samym początku książki – czytelnik Wawrzyńczyka odnajduje śmiały, prowokatywny i erudycyjny wiersz odsyłający go aż do samych początków niemieckiego preromantyzmu, pod tytułem Herder pedagog:
Oświetlał, zarysowywał, porywał (siedząc).
Zawiasy świata poukrywano w książkach
i znów zajmował się ich odszukiwaniem.
Od książek wysiadły mu oczy, pojechał się leczyć w
Strasburgu, spotkał Goethego i założyli Romantyzm.
Pod drzewem albo na korytarzu, albo po wyjściu
od okulisty, chwilowo na ślepo .
Bardzo gutenbergowska wizja, wiersz zresztą jest gutenbergowski od początku aż do końca. Herder jest tu wyznawcą religii książki i szczęśliwą ofiarą jakiejś gutenbergowskiej manii czy monomanii: „długo, długo czekał w posłowiach / na statki, a te nie nadchodziły”, statki te u Wawrzyńczyka kryją zresztą coś większego niż one same, całą jego pedagopasję, umiłowanie starożytności: „marynarzu porównywał do Homerów”, „na statku reformował szkolnictwo. / Nie widział wody, nie wdychał wody” . Znów mamy wrażenie tworzenia tu jakiejś przez Wawrzyńczyka alternatywnej asocjacyjności i peryfrazowania. Czego właśnie statek jest tutaj symbolem? Może – „estetycznego wychowania”, jakie uprzystępnia – czy umożliwia – literatura, Schiller napisał wszak Listy o estetycznym wychowaniu, żyjąc oraz tworząc obok Goethego i obok Herdera, wyróżnionych przez poetę. To ważna konstatacja historycznoliteracka, znów zwracająca historię literatury życiu, czyniąca z niej całkowicie odprofesjonalizowaną, odspecjalizowaną – a więc autentyczną – religię procesów, bowiem „Romantyzm” Wawrzyńczyka powstał „pod drzewem, albo na korytarzu”, a Goethe wraz z Herderem spotkali się u okulisty – połączmy to może z magnetyzerskim kultem oka i jego władzy w epoce – miej serce i patrzaj serce? No właśnie, historia literatury staje się tutaj – przedmiotem obróbki i pseudoimitacji: postmodernizujemy to, co nie daje się już czy dla retoryki, czy w retoryce – opowiedzieć. Stawiamy erudycyjne sztafaże i je podpalamy, czy topimy. Wawrzyńczyk je transkrybuje – transkrybuje erudycję tak, aby zasiliła, w końcu, Lebenswelt, prawdziwą rzeczywistość życia. To już nie Tłumacz Słowa, na podobieństwo romantyków. To Tłumacz Konwencji. To Transkryptor.
Na tej samej zasadzie – wyrażając zniesienie wszelkich granic pomiędzy życiem a literaturą, teorią a praktyką, Słowem a Konwencją, Logosem a Uzusem – Wawrzyńczyk, „wyrozumiały, familiarny, konwencjonalny nauczyciel”, objaśnia nam w którymś punkcie książki… zasady Czechowowskiej dramaturgii. Przy okazji – jest to pastisz Herbertowski, pastisz stylu Trenu Fortynbrasa:
Za szeroko byłeś rozlany, mój drogi. Za szeroko. Nie
Umiałeś się spiętrzyć. Kochałeś szkołę, przełomy pór roku, rzeki,
Verne’a i Ożogowską, alembiki z zielskiem przyszłości.
[…] U Czechowa
Rozlewali się prawie wszyscy,
zgoda, ale w trzecim akcie ścierano ich,
kurtyna opadała cicho, a za nią wychodzili w świat ludzie wąscy jak
liniały .
Autotematyzm to u Wawrzyńczyka także tropienie mechanizmów wytwarzania się tendencji literackich, a po nich – epok, które – siłą rzeczy – zawsze budują się na bardzo płochym fundamencie: indywidualnych sympatii i antypatii, uprzedzeń i preferencji, głupot, steku głupot, toksyczna woda nigdy przecież nie odchodzi, zastyga, formując skałę i buduje rzeźbę terenu dla danej narodowej literatury, jak w wierszu Kolegom i koleżankom z pism internetowych. Wybieramy to, co nam odpowiada, a potem któregoś dnia budzimy się – z krzykiem i zaskoczeniem, wyhodowawszy demony, a nie, jak początkowo planowaliśmy, anioły, anioły z naszych tematów i motywów – na wieczną „świata kolędę”. Wawrzyńczyk zaznacza, „żadnych złudzeń”:
Podjęte są tylko
trudności uznane przez epokę za swoje, najczęściej
dzieci z jej łona, początkowo
proste, niezasługujące na miano „trudności”,
wolno przekształcające się w techniki i szkoły. Czym
jest w IV RP porządny kontrapunkt? Kto
urządzi nam imprezy do mszy Cypriana de Rore?
Wymyśl swoją trudność, zgromadź wokół niej jak
wokół misy odbijającej to, co wokół, trochę osób,
które razem z nią będą się starzeć .
To prawdziwa wizja literatury, konsekwentnie przez Wawrzyńczyka prowadzona, najważniejsze jest to, że wizja ta nie tylko włącza i zakłada nas samych, ale czyni wręcz pierwszorzędnymi bohaterami „tragedii”, którą sobie na własne głowy (literaturą, głupcze) sprowadziliśmy. „Znikniemy w historii, grając w scrabble”, a do okienka na szczycie – co najwyżej – dopełznie trójka z nas. A może nawet nie my – może trójka spośród tamtych, nie tych, spośród nich, może już – wcale nie Europejczycy, może już ktoś lub coś z antypodów zrozumie z istoty tego, co robimy – cokolwiek więcej, „cokolwiek wszystko”. To żywy i przejmujący antyhoracjański postmodernizm, obrazujący świat po piśmie jako świat nas samych, zanurzonych już tylko w tego pisma, tej literatury zmumifikowane, przemysłowe postacie. Przychodzi na myśl Catherine Malabou oraz książka wydana kilka lat temu – w Polsce, jej autorstwa: Plastyczność u zmierzchu pisma (ale pełny tytuł jest jeszcze bardziej wymowny), Plasticity at the Dusk of Writing. Dialectic, Destruction, Deconstruction…
2
W Nagrodzie im. Iłłakowiczówny coraz częściej mamy honor doceniać współczesne postmodernistyczne dykcje poetów: w ubiegłym roku z podobnych względów doceniony tu został znakomity debiut Mateusza Szymczyka, Potrzebne źródła… Chciałbym, ażeby owa postmodernistyczna marka poznańskiego konkursu została utrzymana, bo zgodnie z moją najlepszą wiedzą do dzisiaj nie ma w Polsce wielu nagród poetyckich promujących ujęcie postmodernistyczne rzeczywistości, zaprzęgające – do pracy transformacyjno-konceptualnej awangardę w jej nowym, nieanachronicznym, pomysłowym wydaniu… Chciałbym może, poczynając już z tego miejsca, podkreślić, że tym, co nas interesuje, nie jest tzw. pop-postmodernizm, tym bardziej nie są to symplifikaty postmodernizmu, ale efekt twórczego i rzemieślniczego przepracowania motywów, które padały w Europie na podatny grunt, tak, ażeby się tam przyjąć – natomiast w Polsce, nie mając tyle szczęścia ani tyle warunków – z braku warunków poznawczych, hermeneutycznych, interpretacyjnych, pozaliterackich – nie zaowocowały. Skutkiem tego zdają się współczesne starania usiłujące redefiniować całe to doświadczenie: wysubtelniać, klarować, tak by nie było ono tylko nagim, stłumionym, bo stransferowanym – przeżywaniem obcej estetyki. To nie może być nagie doświadczenie, a doznanie, które wiąże się z polskim przeżywaniem świata, pierwotną intuicją, wczuciem i psychologią braną z głębi – może nie do końca określonych, ale polskich – doświadczeń… Wawrzyńczyk proponuje tu dosyć subtelne, międzywrażliwościowe kolizje doświadczenia, cokolwiek by o nim nie mówić, intelektualnego z potocznym: kolokwializuje, unaturalnia, uorganicznia intelektualne programy, programy twórcze, światy rozumowe, czy kulturowe i metakulturowe depozyty, co można odebrać jako rafinowanie, subtylizację, impresjonizm dotyczący postmodernizmu, w sprawie postmodernizmu, jego ściągnięcia, powiedzmy, z obłoków Europy na ziemię, polską ziemię. „Działać można dopiero w momentom scalenia, balansując jak Kozak na lodowym jaju” – głosi w pewnym momencie Wawrzyńczykowy podmiot. „Głosi” – to bardzo dobre słowo, bo mimo całej barwności sformułowanie brzmi niemal jak bardzo konkretna dyrektywa w jeszcze konkretniejszej sprawie, dowolnej – ale zarazem konkretnej, sprawie kultury, polityki, religii, Wschodu, Zachodu, wartości – czy humanizmu, czy antropocentryzmu, czegokolwiek, bo Wawrzyńczyk tak formułuje swoje komunikaty, ażeby brzmiały jak maksymy. „Maksymalizuje” je, można powiedzieć – czy „maksymizuje”, to jeżeli nie prawdy wieczne, to z pewnością prawdy globalne, choć nie wiadomo do końca, w jakiej określonej prawdzie zostały wypowiedziane. Są jednak całkiem wypowiadalne, i to samo w sobie jest osiągnięciem – są komunikowalne, wypowiadalne i przekazywalne, są inteligibilne, a to właśnie chodzi w postmodernizmie, jeżeli tylko – go pojmować jako próbę scalenia. Wawrzyńczyk jest albo antykantowski, albo postkantowski, bowiem u niego to demony zsyłają namysł, dlatego należy „stawiać kroki, które namysł by uniemożliwił”. Czy zatem to intelektualna poezja przeciwko namysłowi – intelektualizm całkowicie od namysłu i namysłów wyzwolony? Wawrzyńczyk bardzo precyzyjnie tutaj – formułuje ogólne pytania filozoficzny: to sztukateryjny szczegół ogółu, pasmanteria ujęć globalnych, dekoratywna, detalistyczna czujność w sprawie uniwersalizmu – a zarazem we wszystkim tym poeta nie przestaje być agentem literackości, niekiedy gra surrealistyczną konwencją: jest „pomarszczona jak smardze generalicja: Froberger, Clérambault, Byrd”, a zatem: znów rejon opuszczonych przez życzliwą pamięć ogółu kompozytorów renesansu i baroku, wcześniej zaś mieliśmy Cypriana de Rore: książka Wawrzyńczyka bardzo wyraźnie wyznacza w ten sposób swój metamuzyczny wymiar, jest literacką odmianą kompozycji muzycznej, albo muzyczną odmianą kompozycji literackiej, nawroty zaś do renesansu oraz baroku przywołują na pamięć głośną książkę Roberta Burtona, Anatomia melancholii – a Wawrzyńczyk dalej pisze właśnie poniekąd po burtonowsku: „to tu właśnie spisano traktaty rozpaczy, zbierając wiedzę epoki w drobne formuły, trzymając lornetkę frontową ponad sztywnym wąsem, na którym siadały jaskółki” . Tu, czyli gdzie? Wszędzie. A Dziecko na głowie króla jest także w tej sprawie, „zbiera wiedzę epoki w drobne formuły” w jakimś dojmująco dziwnym poczuciu, że tak należy zrobić, bo – być może nadchodzi zmierzch – zmierzch formuł, zmierzch epoki, zmierzch wszystkiego, zmierzch tu, to znaczy – gdzie? Wszędzie. I niedługo będziemy tak samo odlegli od siebie, jak teraz odlegli są od nas czy Herder, czy de Rore, czy Clérambault. Dziecko na głowie króla to też świadectwo czegoś podobnego. Jakiegoś intelektualno-kulturowego dekadentyzmu, pełnego filozofii, przeczuć oraz głębokiego ich zrozumienia.
W sprawie języka, mimo całego swojego antyhoracjanizmu, Wawrzyńczyk pozostaje logocentryczny. Nie wiemy, prawdę powiedziawszy, czy język stworzył u niego Bóg, ale z pewnością – jak przeczytamy w Okolicach Szreniawy – miał z nim coś wspólnego, a to wystarcza, by mówić o jakiejś fragmentarycznej, sfragmentowanej poetyckiej teologii. Co prawda, więc, wygasamy jako „literacka konfraternia świata”, kiedyś gutenbergowska, dziś żadna, jednak nasz początek – jeżeli nie był z Boga, to zapewne miał z Bogiem coś wspólnego… Może to cały ten boski język, którym się posługujemy? Innymi słowami, zasługiwaliśmy na Genesis, ale najwyraźniej nie zasługujemy na Apocalypsis, rozstrzygnął nasze losy w tym względzie już Różewicz – spadamy od lat, po Różewiczowsku, w pustkę. Gdzieś jest jednak Bóg, i jak powiada Wawrzyńczyk – ironicznie, straceńczo bądź może i zaczepnie, ma coś wspólnego z naszą… gramatyką, z naszą… fonologią, fleksją, z całej tej fonologii bierze się nasza ontologia, nasz sposób istnienia jest odtekstowy, odjęzykowy, czy odgramatyczny, czy jeszcze inaczej – dotekstualizowany:
To „y” oddzielające „mrozy” od „mrozu”, działa jak zapadka czy bloczek, przesuwny kamień, zarządzający pojawianiem się światów; użytek z niego mógł jeszcze robić sam Bóg. A to przecież tylko przykład. Wiele podobnych znajdziemy w ścianach naszych stajni .
W tej samej prozopoezji, w Okolicach Szreniawy, mamy przejmujący, migotliwie-rezonansowy obraz ubierania się „na mróz”, mający w sobie – właśnie ze źródlisk owej migotliwej rezonansowości – intertekstualność, całkowicie zakorzenioną w tradycję – tak klasyczną, jak narodową. „Matka w przedpokoju podobna niespokojnemu ptakowi, tylko patrzeć, a wciśnie nam za pazuchę medalion z Lelewelem…” , czy nie ewokuje to bardzo literackich, polskoliterackich, skojarzeń zesłańczych – Sybiru, Anhellego, wywózek, także kibitek i całej „kibitkizacji” świata, o której kiedyś pisał Ryszard Przybylski. Dobrze – a medalion z Lelewelem w takim razie? Biżuteria patriotyczna, owszem, ale jednocześnie coś działającego poniekąd jak narodowa chusta Weroniki, w odruchu acheiropoiesis zatem – medalion z Lelewelem ma może coś wspólnego z mandylionem, mandylionem z Edessy, ujawniała się na nim prawdziwa obecność bóstwa, a Lelewel to narodowe bóstwo – rytm opatrznościowy, można powiedzieć, który jest w stanie ocalić przed „mrozem” zesłania. Na wszystko to otwiera tekst Rafała Wawrzyńczyka, migotliwie rezonansowy, impresyjnie i impresjonistycznie aluzyjny, jak już podkreślał poeta… Struktura tej niesamowitej książki, wartej docenienia i wielu jeszcze ujęć interpretacyjnych, jest całkowicie podporządkowana wielofazowej niejednoznaczności, wieloaspektowości wieloznaczności – tym właśnie jest zaistniewający tu dialog nieskończoności tradycji z nieskończonością nowoczesności – to najbardziej erudycyjna rozprawa z naszą literacką przeszłością, otwarta, dyskursywna, a wreszcie niezorientowana ślepo, na rewizyjne czy rozrachunkowe zamachy. Rewizja wszak znosi siebie samą, zdaje się mówić Wawrzyńczyk, pisząc coś, co w wymiarze, nazwijmy, odzwierciedlająco-przedstawiającym – nasuwa mi na myśl sposób przywoływania tradycji przez Stanisława Wyspiańskiego w Nocy listopadowej, gdzie nawiązywanie do przeszłości, starożytności, antyku – w większym stopniu przypomina spokojne flanerowanie, niżeli – wędrowanie w określonym, chociaż nieznanym / nienazwanym kierunku – na tron lub na szafot…
Warszawa, 4 listopada 2025 roku

Thursday, November 3, 2022

Laudacja 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut (Mateusz Żaboklicki, Maciej Konarski, Wojciech Kopeć)

 

Karol Samsel

 

Laudacja

 

(Nagroda Poetycka 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut

dla Mateusza Żaboklickiego, Macieja Konarskiego i Wojciecha Kopcia)


M. Żaboklicki, Nucić


            Na samym początku warto byłoby nadmienić, w jak szczególną konstelację układają się tegoroczni laureaci 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut – gdy tylko sięgnęlibyśmy nieco głębiej, choćby do ich notek biograficznych. W pierwszym rzędzie to imponujący Mateusz Żaboklicki, niekwestionowany lider wyliczenia, poeta, dla którego (jak myślę) długo jeszcze będzie braknąć odpowiedniego języka opisu krytycznoliterackiego – a nawet – rzeczowej hermeneutyki interpretacji (tak nowe lądy Żaboklicki, absolwent filologii klasycznej i studiów śródziemnomorskich na Uniwersytecie Warszawskim, odkrywa). Rocznik: 1991. Są jeszcze dwaj dostrzeżeni, wyróżnieni, niezwykle sprawni w swoim rzemiośle, debiutanci, zarówno metryka jednego, jak i metryka drugiego znacząco jednak oddala się od metryki Żaboklickiego – w przeszłość w przypadku Macieja Konarskiego (ur. w 1983 roku) oraz w przyszłość w przypadku młodziutkiego Wojciecha Kopcia (ur. w 1998 roku). Nader interesująca sytuacja zestawieniowo-porównawcza, nieprawdaż? Choćby dlatego, że każdy spośród eksponowanych tutaj debiutujących poetów – również, jak się okazuje, z przyczyn metrykalno-generacyjnych – reprezentuje inny językowy obraz świata – od Konarskiego po Kopcia, z przystankiem w osobie wybitnego Żaboklickiego, obcujemy bowiem z rozległym piętnastoleciem przemian na wielu poziomach: mentalnym, wrażliwościowym, językowym i filozoficznym. Dobrze byłoby te niuanse dostrzec, to przecież nie detal, a makrostruktura – czasu, epoki, całościowego stosunku do kultury, literatury albo i języka – odbijająca się na jakże istotnej dla nas twórców „mikrostrukturze”: czyjejś indywidualnej dykcji literackiej, tworzywa, wypracowanego idiomu pisarskiego.

            Co do Żaboklickiego – nie chodzi przecież o niezobowiązujące odnotowanie świeżości stylistycznej jego debiutu, jak czyni to z dużym skądinąd wyczuciem na łamach „Wizji” Jakub Sęczyk, recenzent Nucić. Szłoby o coś więcej, a mianowicie – o sprawne przeprowadzenie czytelnika przez zagadkę czyjegoś mistrzostwa, o odpowiedź na pytanie: „Jak on to robi?” (pytanie stare jak świat). Nie mam wątpliwości, że innowacyjny językowy obraz świata w wierszach Żaboklickiego „zaszczepiony” został na jego szczególnym klasycznym wykształceniu. Dalsze konkretyzacje są bardzo ryzykowne, to jednak, co dzieje się w Nucić, osadzone zostało na potężnej refleksji metajęzykowej, metaskładniowej, a także lingwistycznej, refleksji, w którą Żaboklickiego nie mogłaby wyposażyć żadna indywidualna inspiracja autorska, nawet takimi tuzami, jak np. Andrzej Sosnowski, którego echa poetyckie w tomie wyłapuje (nie bez sporej słuszności) wspomniany recenzent poety na łamach „Wizji”, Jakub Sęczyk[1]. Oto jeden z wymownych cytatów poświadczających ową zaawansowaną poetycką muzykę Nucić. Pochodzi z wiersza Piosenka I (loop) będącego wizytówką całego tomu:

 

przy Krakowskim

przyjechani z całej Polski

– studenci

zblazowani i przejęci

wyciągają cudze wnioski

z cudzych paczek papieroski

 

nie do końca

przekonanych trzyma nigdy niesłabnąca

– wątpliwość

śmieszne papieroski plenerowe piwo

śpiewające żywopłoty

koty

dreszcze nogi i debiuty[2]

 

            Z jaką metrycznością mamy tu de facto do czynienia? Och, bardzo niełatwa to kwestia. Jeżeli cokolwiek musiałbym tutaj ad hoc zasugerować, twierdziłbym chyba, że Żaboklicki traktuje metryczność w sposób filozoficzny, tak, filozoficzny, nie zaś szkolny – i że próżno podobnej dojrzałości szukać u jego poetyckich rówieśników (oraz nierówieśników). Dlaczego uważam, że ma to związek ze studiami klasycznymi? Może ze względu na eksperymenty w perspektywie szyku, ewidentnie wskazujące, że poeta ma za sobą doświadczenia pracy w językach innych niżeli SVO (podmiot – orzeczenie – dopełnienie), przypomnijmy tymczasem, łacina jest językiem typu SOV (kolejno podmiot – dopełnienie – orzeczenie) i naprawdę daje się to wysłyszeć, również w wierszach intertekstualnych Żaboklickiego, takich, jak znakomite, nawiązujące do Baczyńskiego, a przy tym – niewybrednie flirtujące z polityką – Sur le pont, czy niewiele gorsza – Noc tysięczna i pierwsza, będąca nawiązaniem do młodzieńczej jednoaktówki Cypriana Norwida, całkiem świadomie przez Żaboklickiego przywoływanej (za co wielkie brawa)[3]. Wsłuchajmy się może tylko w sam początek Sur le pont bardzo jednoznacznie trawestujący nie tylko styl, ale również – frazeologię poetycką Baczyńskiego:

 

Ten wiersz jest teledyskiem kręconym na moście

Gdańskim, sesją zdjęciową, poślubną, na moście

Świętokrzyskim i dziurą w asfalcie na moście

Północnym, aż but wpada. Ten wiersz jest na moście

średnicowym stojącą kaemką, na moście

Grota korkiem z powodu wypadku, na moście

Łazienkowskim wypadkiem przez korek, na moście

Łazienkowskim człowiekiem i flagą[4].

 

            Powróćmy na koniec do metryczności wyższego rzędu, tej pojętej na sposób filozoficzny, metaliteracki – dekonstrukcyjny i rekonstrukcyjny naraz. To niemałe Żaboklickiego osiągnięcie i myślę, że jeszcze niejedno studium na temat muzyczności tomu Nucić będzie musiało powstać, byśmy zrozumieli, jakie osiągnięcie zostało tutaj tak błyskotliwie „zamarkowane” oraz „skonsumowane”, właściwie – równocześnie. Ująłbym sprawę może w mało technicznym skrócie, jednakże pozwolę sobie na niego ze względu na mniej zobowiązującą poetykę wypowiedzi, którą przyszło mi tu przed Państwem formułować. Żaboklicki odsyła wiersz toniczny do archiwów, proponując coś o wiele bardziej wieloaspektowego i metajęzykowego. Dla mnie samego jest to oferta wiersza metrycznego per se, od dzisiaj wiersz metryczny pozwolę sobie kojarzyć właśnie z Żaboklickim oraz z jego muzycznymi „cyzelacjami” z tomu Nucić. Może tylko nadmienię o wierszu tak znakomitym, jak wiersz o penisie podmiotu lirycznego, Gorąco („bezpiecznie tak w cieniu / w cieniu prącia mojego / w chłodzie członka / w prąciu cienia”). Bardzo się cieszę, że poetów debiutujących wciąż stać na tak ostentacyjno-klasycyzujące żarty. Niewtajemniczonym z Państwa może tylko przypomnę, że w świetnym (a niestety niedocenionym) tomie Kazimierza Brakonieckiego, Amor fati, znajdziemy wiersz podobny, skonstruowany w schemacie strawestowanej ody, pt. Do fallusa[5]. Uważam, że to niezwykle symptomatyczne. Nie sugeruję tym samym, oczywiście, że Żaboklicki pracował „na materiale” Brakonieckiego.


W. Kopeć, przyjmę /oddam /wymienię



            W bardzo subiektywnym wyborze między Maciejem Konarskim a Wojciechem Kopciem swój głos oddałbym chyba na tego drugiego, który uwodzi mnie ponętną materialną atematycznością na swój sposób przypominającą mi georgiański „wiersz beztematyczny”, a więc – odsyłającą do najszlachetniejszych korzeni modernizmu poetyckiego z jego ideałami (pozornego przecież tylko) desinterestedness – bo czy Kopeć nie pochodzi trochę ze świata, w którym nad skandującym zaangażowaniem nie góruje „heroizm estetycznej obojętności”, nierzadko ukrywający się pod purnonsensową maską (maseczką) ekscentryzmu. Może właśnie dlatego czytamy u poety takie frazy, jak „Leżymy kocim pęcherzem do góry. Naokoło brzucha / kręci się VHS, odpowiednik wakacji z muszkami”[6] lub „Puchniemy jak kulka instant, / zawiadując ostatnim lotem komara”[7]. Ja w każdym razie tak podobne sformułowania bym czytał – jako rodzaje autofraz, deklaracje Niedeklarowalnego, a wreszcie jako semantyczną próżnię obietnic, która winna górować nad całym estetycznym triumfalizmem i poetyckimi „obietnicami bez pokrycia” – próżnię zatem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Georgiański „wiersz beztematyczny” – poniekąd tak, jak panorama – góruje ponad tematem (a więc ponad wycinkiem ciekawego lokalnego krajobrazu). I Kopeć ma coś w sobie ze szlachetności Stefana Georgego: „Patrzcie, z napoczętego oczka wyłazi teraz / nieludzka wyporność”[8], oto frapująca puenta wiersza o równie frapującym tytule pestki dyni pakowane po 1 kg. Co tutaj dużo mówić, w sferze „beztematyzmu” oscylują również wiersze tematyczne Kopcia: chociażby znakomite (trzystrofowe, dziewięciowersowe – jednak tylko jednozdaniowe) tuczniki rasy puławskiej[9].


M. Konarski, Nauki przyrodnicze



            „Wiersze Macieja Konarskiego odczytuję w sposób »anarchitektoniczny«”[10], wyznawała swego czasu w sprawie ostatniego z laureatów tegorocznej Iłłakowiczówny – Joanna Mueller, wspominając wtedy przy okazji o studiowanym przez Konarskiego budownictwie jako figurze znaczącej jego twórczości (niewykluczone przecież, że Mueller „dopisywała” budownictwu Konarskiego równie istotne, ale nadmiarowe sensy, co te, które ja sam przed momentem przypisywałem studiom klasycznym Żaboklickiego). Cokolwiek by nie mówić, tom wierszy Nauki przyrodnicze dostarcza nam kilku kapitalnie zharmonizowanych postaw podmiotowych, a także paru świetnie zorkiestrowanych sytuacji lirycznych. Bardzo dobrze zatem, że Konarski również znajduje się na podium: proponuje bowiem dykcję najmniej awangardową, co oznaczać musi literacki konserwatyzm, ale już nie zachowawczość, którą eliminuje się tutaj bardzo pomysłowo, bowiem poprzez solidnie dyscyplinowaną odwagę imaginacyjną. Skoro o dyscyplinie zaś mowa, ujmę sprawę w największym, jednak w przemawiającym do wyobraźni skrócie. Gdyby z tegorocznego grona – laureata i dwóch wyróżnionych – kompletować skład zupełnie nowego sporu klasyków z romantykami, jeżeli wierzyć w ogóle, że ów spór jest poniekąd dźwignią naszych zmian kulturowo-literackich, w ogóle, po stronie romantycznej postawiłbym właśnie Żaboklickiego (ur. w 1991 roku) oraz Kopcia (ur. w 1998 roku), po stronie klasycznej – w arystokratycznym (co by nie mówić) odosobnieniu stanąłby tylko (ale i aż) Konarski z 1983 roku. Również dlatego uznałem, że metryki tegorocznej Iłłakowiczówny są znaczące, że właśnie daty i właśnie wiek ujawniają niesprowadzalne do siebie w najmniejszym stopniu językowe, ale i znaczeniowe – obrazy świata.

Oto jeden z piękniejszych fragmentów Nauk przyrodniczych Konarskiego, poniekąd modlitwa, po części konfesja pastoralna, a po części – elegijny recytatyw (nazbyt długo?) „przeciągany” na echu (chyba mógłbym się tak wyrazić…). Wysłuchajcie Państwo nieco większej części wiersza pora karmienia, którego autorowi tomu bardzo szczerze gratuluję. Liryk wzbudza we mnie bardzo określone oraz bardzo zdecydowane skojarzenia, subtelnie oraz postmodernistycznie naraz nawiązując do hymniczno-rapsodycznej tradycji liryki – w ogóle. Jest trochę tak, jakbyśmy słyszeli u Konarskiego modlitewny „tembr bez tematu”, określone „wyznawcze metrum”, ale już bez muzyki, jej charakterystycznych figur, tropów, formalnych schematyzacji. To naprawdę wspaniale. Jeżeli na tym miałby polegać pastisz, a wraz z nim cała kultura poetyckiego pastiszowania, osiągnęlibyśmy bardzo wiele – w tym względzie wyczucie Konarskiego widocznie przewyższa talenty imitacyjne Żaboklickiego i Kopcia:

 

niech nie widzę, jak żują znad szumu pogłowia,

spluwają chrząstkami, ferując wyroki

o włos od naczynia, ostatniej instancji.

 

pomnę wydajność, a wraz ze śliną

wsiąknie w wezgłowie. brudne,

aż któryś z kacyków odprawi żertwę

 

i zwyżkować będą akcje na parkietach

w jodełkę, aby organy rozmieścić w boksach

z szeregiem urządzeń w trybie czuwania[11].

 

            Co Państwu wysłuchany fragment przywiódł na myśl – w pierwszym rzędzie? Mi – modlitwę Chrystusa w Getsemani. Raz jeszcze doprecyzujmy sprawę: mówimy tu nie o kliszach religijno-dewocyjnych, a o czymś o wiele bardziej uniwersalnym i rozleglejszym: semantyce Getsemani, o związanych z Getsemani schematach formalnych, modelach obrazowania, dyskursach wyobraźniowo-filozoficznych. Dość powiedzieć, z czym jest tu paralelizowane agonalne cierpienie Chrystusa… Zauważyli to Państwo? Z cierpieniem „w trybie czuwania”, jak pisze poeta – a zatem (jak to rozumiem) z pasją urządzeń elektronicznych, przekraczających w ten sposób swój własny elektronowy, technotronowy – Ogrójec. Getsemani w tej sytuacji, wypadałoby chyba powiedzieć, istnieje – ale jak istnieje – jako model doświadczenia, jako osobliwa składnia: poznawcza i wyznawcza, jako poetycki quasi-sąd, jako fikcja hermeneutyczna wreszcie, rodzaj stanu – więc bycia na wschód od Edenu, we współczesnej, cywilizacyjnej Ziemi Nod. Wielki wiersz. Tak uważam (nawet jeśli dopisuję mu kilka dodatkowych sensów…). Dobrze, że Iłłakowiczówna takie momenty współczesnej poezji wyłapuje. To przede wszystkim powinno być jej artystycznym (a także społecznym) zadaniem.

 

 

 

 

 



[1] J. Sęczyk, Szaleństwo jednej nocy (czyli tam i z powrotem) (Mateusz Żaboklicki, „Nucić”), Magazyn Wizje [online], [dostęp: 2.11.2022], >https://magazynwizje.pl/aktualnik/seczyk-zaboklicki/<.

[2] M. Żaboklicki, Piosenka I (loop), [w:] tegoż, Nucić, Łódź 2021, s. 5.

[3] „Jest przepiękna // noc, każdy z nas panisko, każdy księciunio, / […] jest rolex ukoronowany nad nami”. Tegoż, Noc tysięczna i pierwsza, tamże, s. 28.

[4] Tegoż, Sur le pont, tamże, s. 26.

[5] K. Brakoniecki, Do fallusa, [w:] tegoż, Amor fati, Szczecin 2014, s. 67-68.

[6] W. Kopeć, głowicę do magnetowidu Daewoo, [w:] tegoż, przyjmę/ oddam/ wymienię, Kraków 2021, s. 9.

[7] Tegoż, drożdże suszone piekarnicze, tamże, s. 8.

[8] Tegoż, pestki dyni pakowane po 1 kg, tamże, s. 31.

[9] Wiersz dotyczy – uwaga! – „delikatnego szeleszczenia” pręg świń korsarskich. „Z pręgowanymi świniami, przezywanymi – / dla odróżnienia od tych umaszczonych / po belgijsku i po puławsku – świniami // korsarskimi, jest tak, że jeśli pochodzą / z licznego miotu, mają wysokie, twardo / ustawione kończyny i tułów łagodnie // zwężający się ku przodowi, to ich pręgi, / pod wpływem promieniowania cieplnego, / powinny delikatnie szeleścić”. W. Kopeć, tuczniki rasy puławskiej, tamże, s. 41.

[10] J. Mueller, Wersy jak mansjony. O anarchitektonicznej poezji Macieja Konarskiego, Biuro Literackie [online], [dostęp: 2.11.2022], >https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/wersy-mansjony-o-anarchitektonicznej-poezji-macieja-konarskiego/<.

[11] M. Konarski, pora karmienia, [w:] tegoż, Nauki przyrodnicze, Łódź 2021, s. 25.

Friday, August 12, 2022

Aufgerissen. Nowa historia Kuby Rozpruwacza

 


Łukaszowi Szymańskiemu


Jego twarz zapulsowała w ciemnościach nieznanym, kosmicznym światłem – w jego odblasku mocny czarny zarost, którym zarastały jego broda i policzki zdawał się wręcz błękitny. „Mój błękitny chłopiec”, pomyślała Agnes, na chwilę przed śmiercią, chociaż nie była to prawda, bo jej chłopca już z nią nie było – niepostrzeżenie zastąpił go mężczyzna, który znacząco syknął – Agnes nie rozumiała znaczenia tego syku ani nie była w stanie go zrozumieć… bo zaraz po usłyszeniu przeciągłego dźwięku, wszystko spowiła mazista, przesterowana cisza: błękitne światło wsunęło się niepostrzeżenie między jej brodę a kołnierzyk – i urwało jej głowę. Bezgłowy tułów drgał przez chwilę w pozycji wyprostowanej, nie musiało jednak minąć wiele czasu, by złożył się posłusznie, jak harmonia, i wylądował na podłodze przybrudzonej krwią jak czerwonym nalotem pleśni. O dziwo, usłyszała ostatnie słowa „Błękitnego chłopca”: „Mam na imię dziesięć części piasku”. „Co za niespotykane, półorientalne imię” – pomyślała mimowolnie, zanim umarła.

            Berlin już od kilku miesięcy prześladowały zaginięcia młodych dziewcząt i chłopców. Te pierwsze – jeśli znajdowano – znajdowano w stanie przyspieszonego rozkładu, zdekapitowane albo otrute. Tych drugich czekał niestety los dużo gorszy, bo obcinanie kończyn i całkowita kastracja, a więc męczarnia wykrwawiania się, stawszy się czymś dużo mniejszym niż człowiek: wilgotną kostką mięsa, kostką mięsa do gry w rękach psychopaty. Błękitny zwierz, a także błękitna bestia, a zatem – „Das Blaue Tier”, to określenie przylgnęło do istoty pozbawiającej z chłodnym i dokładnym uporem życia młodych Berlińczyków i młode Berlinki na trwałe. O błękitnej poświacie mordercy spowijającej jego oblicze jak trujący całun wiadomo było dzięki Markowi, jego jedynej ofierze pozostawionej przy życiu. Marek August Trippelhorn, dwudziestodwuletni student ekonomii na Uniwersytecie Humboldtów, nigdy nie zrozumiał, czemu został przez błękitnego zwierza tak wielkodusznie oszczędzony. Jak to wytłumaczyć? Czy to niedopatrzenie, czy może jedynie gra na zwłokę? Nawet Kuba Rozpruwacz nie pozostawiał obiektów swojego zainteresowania przy życiu.

            „Das Blaue Tier” tymczasem zasługiwał ze wszech miar na miano niemieckiego Rozpruwacza. W takim stanie znajdowano jego ofiary: aufgerissen, czyli – rozprute. Aufgerissen ten, aufgerissen ta, aufgerissen to, aufgerisssen tamto, Agnes również – aufgerissen, czy właściwie „agnesgerissen”, bo i niewiele potrzeba było czasu, ażeby znaleźć i ciało Agnes. To zadziwiające, ale zaburzony został nawet ład miejskiego ekosystemu… W mieście Johanna Goethego oraz Marlene Dietrich zabrakło ptaków: wróbli, szpaków, jerzyków, srok, kruków, gawronów, nawet kaczek i łabędzi w parkach miejskich. „Spełniły przykaz błękitnej bestii, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości”, szemrali przeciw faunie powietrznej mieszkańcy, wygrażając pięścią w opustoszałe niebo, podejrzewając od razu paktowanie natury z demonem – za ich plecami i na ich pohybel.

            „Dziesięć części piasku”, a zatem złowrogie określenie, które przed swoją śmiercią usłyszała Agnes, w końcu przeniknęło do niemieckiej prasy, wywołując popłoch daleko poza Berlinem. Usłyszał je także i Trippelhorn, nazwany przez ciemne monstrum, „szóstą częścią piasku”. Wniosek zdawał się prosty: oczywiście, pierwsze podchwyciły go media – w najlepszym przypadku należało spodziewać się dziesięciu ofiar (a więc rzeź wkrótce powinna się skończyć, odetchnęli Berlińczycy), w przypadku najgorszym, ofiar należało doliczać się w dziesiątkach, ba!, niezliczonych dziesiątkach, zważywszy na to, jak perfekcyjnie „Błękitna Kreatura” panowała nad niemiecką przyrodą tak, jak gdyby zyskiwała w jej zjawiskach  – swego (bez mała) zakładnika. Niedługo – pomimo chłodnej przeważnie końcówki września – zakrólowały wszędzie, na Franfurter Tor, Friedrich Strasse, na Charlottenburg-Wilmersdorf wreszcie, iście saharyjskie upały. To w ostatnim dniu nienaturalnej spiekoty, tzn. pierwszym dniu października 2006 roku, umarła ostatnia z „błękitnych ofiar” „niemieckiego Rozpruwacza”.

            Tobias skończył zajęcia w Brandenburg International School na przedmieściach i do centrum miasta pozostawało mu w tej chwili jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut kolejką miejską. To, co zaniepokoiło go w pierwszym rzędzie, to brak wszelkich dźwięków w pojeździe, a przynajmniej – ich znaczące wytłumienie. Wydawało mu się, że śni – aż tak wymuszona zdawała mu się, usypiająca go przecież przeważnie, muzyka podmiejskiego „wagonu”: ślizg otwieranych drzwi, nerwowy szmer niedostrojonych rozmów prowadzonych od okazji do okazji, solidne i solidarne sapanie wszystkich umęczonych mężczyzn i kobiet, począwszy od osobników w średnim wieku, skończywszy zaś – na starcach. Wpierw – odniósł wrażenie, jakby tuż przed granicą oczu przemknął mu cień – cień „humanoidalny”, jeżeli można się tak wyrazić, zdecydowanie niewyzbyty cech ludzkich, ale trudny w ostatecznym przypisaniu – do człowieka. Następnie odczuł, jak ktoś z tyłu brutalnie chwyta go za włosy i podrzyna gardło, głęboko, zanurzając krawędź noża lub brzytwy – aż po tętnice. To zdumiewające, ale to, co odczuł w ostatnim momencie życia, było wrażeniem… nagości, jak gdyby zabójca, który postanowił go uśmiercić, stawił się na wykonanie swojego zadania… zupełnie nago: to, co Tobias odczuwał ręką, sprawiało wrażenie owłosionej skóry, a nie materiału: to zapamiętał przed śmiercią, i o tym mógłby zaświadczyć, gdyby jakimś cudem nadludzkimi siłami przywrócono go do życia.

            Nazajutrz na komendy policji dzielnic Friedenau oraz Marienfelde dotarły dwie tajemnicze przesyłki. Nigdy nie udało się ustalić sposobu ich przygotowania ani adresu, z którego zostały dostarczone. Ich porażająca zawartość aż do dzisiaj funkcjonuje jako jedna z największych i najbardziej makabrycznych zagadek niemieckich organów śledczych. Rzecz jasna – pod żadnym pozorem nie wolno zapominać o liście, który tkwił na spodniej stronie paczki, która dotarła do Friedenau. Zawierała… piasek, którego analiza geologiczna dowiodła nad wszelką wątpliwość, że w tym składzie i tym rodzaju nie mógł on występować – w żadnym miejscu na Ziemi. Przesyłka z Friedenau zawierała rękę Tobiasa Mappelthorpe’a – osad na końcu każdego palca wskazywał na daleko posunięte procesy składu i rozkładu. Sugerował również, że po śmierci paznokcie Tobiasa przerastały w tworzywo niebiologiczne… de facto najbliższe barwie i konsystencji szkła hartowanego. Co zawierała przesyłka z Marienfelde? Głowę chłopaka, oczywiście, jednak – głowę ogoloną wyłącznie z jednym wyrastającym na wysokości ust okiem. Linia wyżej, w co trudno uwierzyć i w co zapewne ostatecznie wierzyć się nie da, odsłaniała pole nagiej, nieprzekształconej żadną anatomogenezą – skóry. „Jestem cudotwórcą, któremu nie pozwoliliście się – spełnić”, głosił list z Friedenau. W istocie, nie pozwoliliśmy. Ręka oraz głowa dziesiątej, cudownej ofiary „Das Blaue Tier” spłonęła w piecyku policyjnym już w południe 2 października, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu (pra)istnienia.

Sunday, December 5, 2021

Zdrowaś (czyli Pierś Zdrowia)

 


1

 

Syn Żeromskiego śpi w sąsiednim pokoju – rozebrany

do naga przez moje wierne służące. Brama Floriańska

pożądania – stanik religii przenikający ciało literatury,

okazuje się marynarką, spowiedzią skarbnika. „Mary-

narka to obfita bielizna łona” – rzecze Bóg do Aarona

 

Żeromskiego

 

2

 

przez najszerszy „płatek” próżniowej torebki, na żyw-

ność. „Ale ubrania nasze w rzeczy samej są torebkami

na żywność, moda to styl torebki na żywność” – odpo-

wiada Aaron Bogu (Staw Odtwórców rozcieńcza i roz-

prasza Mocz Reżysera). Izraelski wodnik szlachecki z

 

łuku i z

 

3

 

pistoletu (naraz) godzi w moje serce, skręcone ze stra-

chu jak kotka w połogu. „The Lost Pianos of Siberia”,       

podpowiada Aaron, podnosząc się z łóżka z widoczną

erekcją. Złudzenie czy rozpoznanie? „Stanik choroby”

okrywający „pierś zdrowia ludzkiego” czy może (już)

 

 Pierś

 

            *

 

Choroby pokrywająca

sataniki  z ludzkiego

 

            *

 

zdrowia.


Sunday, November 21, 2021

Peer Gynt, Polen

 


Dość powiedzieć – podryw i podmuch jabłoni.

A jeżeli to wybuch – „zboczonego” drzewa na

nietypowo przeciągniętym spojrzeniu? Mętna:

woda funduszu, z którą zmagam się od lat, za-

lewa mój niedofinansowany projekt moratory

 

poets.

 

Dość powiedzieć – podryw i podmuch jabłoni.

A jeżeli to martwy mężczyzna w lustrze, ostry,

lotniczy kontur suchej, pustynnej płci, bądź na  

odwrót: gwoździarka płci w deszczu zalewają-

cym nieodremontowaną plebanię i półdworek:

 

uduchowienia.

 

Dosyć powiedzieć – ryw. Dosyć powiedzieć –

much podjabłoni. Jestem, która jestem – Którą

z administratorek Domu jestem, i czy odpowia-

dam za przełamanie zmowy cenowej? Zmowy:

filozoficznej? Moratory Poets of Gynt. Of that

 

Gynt.

 

18.11.2021