Karol Samsel
Thursday, November 6, 2025
Laudacja 41. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut (Rafał Wawrzyńczyk)
Karol Samsel
Thursday, November 3, 2022
Laudacja 38. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut (Mateusz Żaboklicki, Maciej Konarski, Wojciech Kopeć)
Karol
Samsel
Laudacja
(Nagroda Poetycka 38. Konkursu im. Kazimiery
Iłłakowiczówny za debiut
dla Mateusza Żaboklickiego, Macieja Konarskiego i
Wojciecha Kopcia)
Na samym początku warto byłoby
nadmienić, w jak szczególną konstelację układają się tegoroczni laureaci 38.
Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut – gdy tylko sięgnęlibyśmy nieco
głębiej, choćby do ich notek biograficznych. W pierwszym rzędzie to imponujący
Mateusz Żaboklicki, niekwestionowany lider wyliczenia, poeta, dla którego (jak myślę)
długo jeszcze będzie braknąć odpowiedniego języka opisu krytycznoliterackiego –
a nawet – rzeczowej hermeneutyki interpretacji (tak nowe lądy Żaboklicki,
absolwent filologii klasycznej i studiów śródziemnomorskich na Uniwersytecie
Warszawskim, odkrywa). Rocznik: 1991. Są jeszcze dwaj dostrzeżeni, wyróżnieni,
niezwykle sprawni w swoim rzemiośle, debiutanci, zarówno metryka jednego, jak i
metryka drugiego znacząco jednak oddala się od metryki Żaboklickiego – w
przeszłość w przypadku Macieja Konarskiego (ur. w 1983 roku) oraz w przyszłość
w przypadku młodziutkiego Wojciecha Kopcia (ur. w 1998 roku). Nader
interesująca sytuacja zestawieniowo-porównawcza, nieprawdaż? Choćby dlatego, że
każdy spośród eksponowanych tutaj debiutujących poetów – również, jak się
okazuje, z przyczyn metrykalno-generacyjnych – reprezentuje inny językowy obraz
świata – od Konarskiego po Kopcia, z przystankiem w osobie wybitnego
Żaboklickiego, obcujemy bowiem z rozległym piętnastoleciem przemian na wielu
poziomach: mentalnym, wrażliwościowym, językowym i filozoficznym. Dobrze byłoby
te niuanse dostrzec, to przecież nie detal, a makrostruktura – czasu, epoki,
całościowego stosunku do kultury, literatury albo i języka – odbijająca się na
jakże istotnej dla nas twórców „mikrostrukturze”: czyjejś indywidualnej dykcji
literackiej, tworzywa, wypracowanego idiomu pisarskiego.
Co do Żaboklickiego – nie chodzi
przecież o niezobowiązujące odnotowanie świeżości stylistycznej jego debiutu,
jak czyni to z dużym skądinąd wyczuciem na łamach „Wizji” Jakub Sęczyk,
recenzent Nucić. Szłoby o coś więcej,
a mianowicie – o sprawne przeprowadzenie czytelnika przez zagadkę czyjegoś
mistrzostwa, o odpowiedź na pytanie: „Jak on to robi?” (pytanie stare jak
świat). Nie mam wątpliwości, że innowacyjny językowy obraz świata w wierszach
Żaboklickiego „zaszczepiony” został na jego szczególnym klasycznym wykształceniu.
Dalsze konkretyzacje są bardzo ryzykowne, to jednak, co dzieje się w Nucić, osadzone zostało na potężnej
refleksji metajęzykowej, metaskładniowej, a także lingwistycznej, refleksji, w
którą Żaboklickiego nie mogłaby wyposażyć żadna indywidualna inspiracja
autorska, nawet takimi tuzami, jak np. Andrzej Sosnowski, którego echa
poetyckie w tomie wyłapuje (nie bez sporej słuszności) wspomniany recenzent poety
na łamach „Wizji”, Jakub Sęczyk[1].
Oto jeden z wymownych cytatów poświadczających ową zaawansowaną poetycką muzykę
Nucić. Pochodzi z wiersza Piosenka I (loop) będącego wizytówką
całego tomu:
przy
Krakowskim
przyjechani
z całej Polski
–
studenci
zblazowani
i przejęci
wyciągają
cudze wnioski
z
cudzych paczek papieroski
nie
do końca
przekonanych
trzyma nigdy niesłabnąca
–
wątpliwość
śmieszne
papieroski plenerowe piwo
śpiewające
żywopłoty
koty
dreszcze
nogi i debiuty[2]
Z jaką metrycznością mamy tu de facto do czynienia? Och, bardzo
niełatwa to kwestia. Jeżeli cokolwiek musiałbym tutaj ad hoc zasugerować, twierdziłbym chyba, że Żaboklicki traktuje
metryczność w sposób filozoficzny, tak, filozoficzny, nie zaś szkolny – i że
próżno podobnej dojrzałości szukać u jego poetyckich rówieśników (oraz
nierówieśników). Dlaczego uważam, że ma to związek ze studiami klasycznymi?
Może ze względu na eksperymenty w perspektywie szyku, ewidentnie wskazujące, że
poeta ma za sobą doświadczenia pracy w językach innych niżeli SVO (podmiot –
orzeczenie – dopełnienie), przypomnijmy tymczasem, łacina jest językiem typu
SOV (kolejno podmiot – dopełnienie – orzeczenie) i naprawdę daje się to
wysłyszeć, również w wierszach intertekstualnych Żaboklickiego, takich, jak
znakomite, nawiązujące do Baczyńskiego, a przy tym – niewybrednie flirtujące z
polityką – Sur le pont, czy niewiele gorsza
– Noc tysięczna i pierwsza, będąca
nawiązaniem do młodzieńczej jednoaktówki Cypriana Norwida, całkiem świadomie
przez Żaboklickiego przywoływanej (za co wielkie brawa)[3].
Wsłuchajmy się może tylko w sam początek Sur
le pont bardzo jednoznacznie trawestujący nie tylko styl, ale również –
frazeologię poetycką Baczyńskiego:
Ten
wiersz jest teledyskiem kręconym na moście
Gdańskim,
sesją zdjęciową, poślubną, na moście
Świętokrzyskim
i dziurą w asfalcie na moście
Północnym,
aż but wpada. Ten wiersz jest na moście
średnicowym
stojącą kaemką, na moście
Grota
korkiem z powodu wypadku, na moście
Łazienkowskim
wypadkiem przez korek, na moście
Łazienkowskim
człowiekiem i flagą[4].
Powróćmy na koniec do metryczności
wyższego rzędu, tej pojętej na sposób filozoficzny, metaliteracki –
dekonstrukcyjny i rekonstrukcyjny naraz. To niemałe Żaboklickiego osiągnięcie i
myślę, że jeszcze niejedno studium na temat muzyczności tomu Nucić będzie musiało powstać, byśmy
zrozumieli, jakie osiągnięcie zostało tutaj tak błyskotliwie „zamarkowane” oraz
„skonsumowane”, właściwie – równocześnie. Ująłbym sprawę może w mało
technicznym skrócie, jednakże pozwolę sobie na niego ze względu na mniej
zobowiązującą poetykę wypowiedzi, którą przyszło mi tu przed Państwem
formułować. Żaboklicki odsyła wiersz toniczny do archiwów, proponując coś o
wiele bardziej wieloaspektowego i metajęzykowego. Dla mnie samego jest to
oferta wiersza metrycznego per se, od
dzisiaj wiersz metryczny pozwolę sobie kojarzyć właśnie z Żaboklickim oraz z
jego muzycznymi „cyzelacjami” z tomu Nucić.
Może tylko nadmienię o wierszu tak znakomitym, jak wiersz o penisie podmiotu
lirycznego, Gorąco („bezpiecznie tak w cieniu / w cieniu prącia mojego / w chłodzie
członka / w prąciu cienia”). Bardzo się cieszę, że poetów debiutujących wciąż
stać na tak ostentacyjno-klasycyzujące żarty. Niewtajemniczonym z Państwa może
tylko przypomnę, że w świetnym (a niestety niedocenionym) tomie Kazimierza
Brakonieckiego, Amor fati, znajdziemy
wiersz podobny, skonstruowany w schemacie strawestowanej ody, pt. Do fallusa[5].
Uważam, że to niezwykle symptomatyczne. Nie sugeruję tym samym, oczywiście, że
Żaboklicki pracował „na materiale” Brakonieckiego.
![]() |
| W. Kopeć, przyjmę /oddam /wymienię |
W bardzo subiektywnym wyborze między
Maciejem Konarskim a Wojciechem Kopciem swój głos oddałbym chyba na tego
drugiego, który uwodzi mnie ponętną materialną atematycznością na swój sposób
przypominającą mi georgiański „wiersz beztematyczny”, a więc – odsyłającą do
najszlachetniejszych korzeni modernizmu poetyckiego z jego ideałami (pozornego
przecież tylko) desinterestedness –
bo czy Kopeć nie pochodzi trochę ze świata, w którym nad skandującym
zaangażowaniem nie góruje „heroizm estetycznej obojętności”, nierzadko
ukrywający się pod purnonsensową maską (maseczką) ekscentryzmu. Może właśnie
dlatego czytamy u poety takie frazy, jak „Leżymy kocim pęcherzem do góry.
Naokoło brzucha / kręci się VHS, odpowiednik wakacji z muszkami”[6]
lub „Puchniemy jak kulka instant, / zawiadując ostatnim lotem komara”[7].
Ja w każdym razie tak podobne sformułowania bym czytał – jako rodzaje autofraz,
deklaracje Niedeklarowalnego, a wreszcie jako semantyczną próżnię obietnic,
która winna górować nad całym estetycznym triumfalizmem i poetyckimi
„obietnicami bez pokrycia” – próżnię zatem w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Georgiański „wiersz beztematyczny” – poniekąd tak, jak panorama – góruje ponad
tematem (a więc ponad wycinkiem ciekawego lokalnego krajobrazu). I Kopeć ma coś
w sobie ze szlachetności Stefana Georgego: „Patrzcie, z napoczętego oczka
wyłazi teraz / nieludzka wyporność”[8],
oto frapująca puenta wiersza o równie frapującym tytule pestki dyni pakowane po 1 kg. Co tutaj dużo mówić, w sferze
„beztematyzmu” oscylują również wiersze tematyczne Kopcia: chociażby znakomite
(trzystrofowe, dziewięciowersowe – jednak tylko jednozdaniowe) tuczniki rasy puławskiej[9].
![]() |
| M. Konarski, Nauki przyrodnicze |
„Wiersze Macieja Konarskiego
odczytuję w sposób »anarchitektoniczny«”[10],
wyznawała swego czasu w sprawie ostatniego z laureatów tegorocznej
Iłłakowiczówny – Joanna Mueller, wspominając wtedy przy okazji o studiowanym
przez Konarskiego budownictwie jako figurze znaczącej jego twórczości (niewykluczone
przecież, że Mueller „dopisywała” budownictwu Konarskiego równie istotne, ale
nadmiarowe sensy, co te, które ja sam przed momentem przypisywałem studiom
klasycznym Żaboklickiego). Cokolwiek by nie mówić, tom wierszy Nauki
przyrodnicze dostarcza nam kilku kapitalnie zharmonizowanych postaw podmiotowych,
a także paru świetnie zorkiestrowanych sytuacji lirycznych. Bardzo dobrze
zatem, że Konarski również znajduje się na podium: proponuje bowiem dykcję najmniej
awangardową, co oznaczać musi literacki konserwatyzm, ale już nie zachowawczość,
którą eliminuje się tutaj bardzo pomysłowo, bowiem poprzez solidnie
dyscyplinowaną odwagę imaginacyjną. Skoro o dyscyplinie zaś mowa, ujmę sprawę w
największym, jednak w przemawiającym do wyobraźni skrócie. Gdyby z tegorocznego
grona – laureata i dwóch wyróżnionych – kompletować skład zupełnie nowego sporu
klasyków z romantykami, jeżeli wierzyć w ogóle, że ów spór jest poniekąd
dźwignią naszych zmian kulturowo-literackich, w ogóle, po stronie romantycznej
postawiłbym właśnie Żaboklickiego (ur. w 1991 roku) oraz Kopcia (ur. w 1998
roku), po stronie klasycznej – w arystokratycznym (co by nie mówić) odosobnieniu
stanąłby tylko (ale i aż) Konarski z 1983 roku. Również dlatego uznałem, że
metryki tegorocznej Iłłakowiczówny są znaczące, że właśnie daty i właśnie wiek
ujawniają niesprowadzalne do siebie w najmniejszym stopniu językowe, ale i
znaczeniowe – obrazy świata.
Oto jeden z piękniejszych fragmentów Nauk przyrodniczych
Konarskiego, poniekąd modlitwa, po części konfesja pastoralna, a po części –
elegijny recytatyw (nazbyt długo?) „przeciągany” na echu (chyba mógłbym się tak
wyrazić…). Wysłuchajcie Państwo nieco większej części wiersza pora karmienia,
którego autorowi tomu bardzo szczerze gratuluję. Liryk wzbudza we mnie bardzo
określone oraz bardzo zdecydowane skojarzenia, subtelnie oraz
postmodernistycznie naraz nawiązując do hymniczno-rapsodycznej tradycji liryki –
w ogóle. Jest trochę tak, jakbyśmy słyszeli u Konarskiego modlitewny „tembr bez
tematu”, określone „wyznawcze metrum”, ale już bez muzyki, jej
charakterystycznych figur, tropów, formalnych schematyzacji. To naprawdę
wspaniale. Jeżeli na tym miałby polegać pastisz, a wraz z nim cała kultura poetyckiego
pastiszowania, osiągnęlibyśmy bardzo wiele – w tym względzie wyczucie
Konarskiego widocznie przewyższa talenty imitacyjne Żaboklickiego i Kopcia:
niech nie widzę, jak żują znad szumu pogłowia,
spluwają chrząstkami, ferując wyroki
o włos od naczynia, ostatniej instancji.
pomnę wydajność, a wraz ze śliną
wsiąknie w wezgłowie. brudne,
aż któryś z kacyków odprawi żertwę
i zwyżkować będą akcje na parkietach
w jodełkę, aby organy rozmieścić w boksach
z szeregiem urządzeń w trybie czuwania[11].
Co Państwu wysłuchany fragment
przywiódł na myśl – w pierwszym rzędzie? Mi – modlitwę Chrystusa w Getsemani.
Raz jeszcze doprecyzujmy sprawę: mówimy tu nie o kliszach religijno-dewocyjnych,
a o czymś o wiele bardziej uniwersalnym i rozleglejszym: semantyce Getsemani, o
związanych z Getsemani schematach formalnych, modelach obrazowania, dyskursach wyobraźniowo-filozoficznych.
Dość powiedzieć, z czym jest tu paralelizowane agonalne cierpienie Chrystusa…
Zauważyli to Państwo? Z cierpieniem „w trybie czuwania”, jak pisze poeta – a zatem
(jak to rozumiem) z pasją urządzeń elektronicznych, przekraczających w ten
sposób swój własny elektronowy, technotronowy – Ogrójec. Getsemani w tej
sytuacji, wypadałoby chyba powiedzieć, istnieje – ale jak istnieje – jako model
doświadczenia, jako osobliwa składnia: poznawcza i wyznawcza, jako poetycki quasi-sąd,
jako fikcja hermeneutyczna wreszcie, rodzaj stanu – więc bycia na wschód od Edenu,
we współczesnej, cywilizacyjnej Ziemi Nod. Wielki wiersz. Tak uważam (nawet jeśli
dopisuję mu kilka dodatkowych sensów…). Dobrze, że Iłłakowiczówna takie momenty
współczesnej poezji wyłapuje. To przede wszystkim powinno być jej artystycznym (a
także społecznym) zadaniem.
[1] J. Sęczyk, Szaleństwo jednej
nocy (czyli tam i z powrotem) (Mateusz Żaboklicki, „Nucić”), Magazyn Wizje [online],
[dostęp: 2.11.2022], >https://magazynwizje.pl/aktualnik/seczyk-zaboklicki/<.
[2] M. Żaboklicki, Piosenka I
(loop), [w:] tegoż, Nucić, Łódź 2021, s. 5.
[3] „Jest przepiękna // noc, każdy z
nas panisko, każdy księciunio, / […] jest rolex ukoronowany nad nami”. Tegoż, Noc
tysięczna i pierwsza, tamże, s. 28.
[4] Tegoż, Sur le pont, tamże,
s. 26.
[5] K. Brakoniecki, Do fallusa,
[w:] tegoż, Amor fati, Szczecin 2014, s. 67-68.
[6] W. Kopeć, głowicę do magnetowidu
Daewoo, [w:] tegoż, przyjmę/ oddam/ wymienię, Kraków 2021, s. 9.
[7] Tegoż, drożdże suszone
piekarnicze, tamże, s. 8.
[8] Tegoż, pestki dyni pakowane po
1 kg, tamże, s. 31.
[9] Wiersz dotyczy – uwaga! – „delikatnego
szeleszczenia” pręg świń korsarskich. „Z pręgowanymi świniami, przezywanymi – /
dla odróżnienia od tych umaszczonych / po belgijsku i po puławsku – świniami //
korsarskimi, jest tak, że jeśli pochodzą / z licznego miotu, mają wysokie,
twardo / ustawione kończyny i tułów łagodnie // zwężający się ku przodowi, to
ich pręgi, / pod wpływem promieniowania cieplnego, / powinny delikatnie szeleścić”.
W. Kopeć, tuczniki rasy puławskiej, tamże, s. 41.
[10] J. Mueller, Wersy jak mansjony.
O anarchitektonicznej poezji Macieja Konarskiego, Biuro Literackie [online],
[dostęp: 2.11.2022], >https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/wersy-mansjony-o-anarchitektonicznej-poezji-macieja-konarskiego/<.
[11] M. Konarski, pora karmienia,
[w:] tegoż, Nauki przyrodnicze, Łódź 2021, s. 25.
Friday, August 12, 2022
Aufgerissen. Nowa historia Kuby Rozpruwacza
Łukaszowi Szymańskiemu
Jego twarz zapulsowała w ciemnościach
nieznanym, kosmicznym światłem – w jego odblasku mocny czarny zarost, którym
zarastały jego broda i policzki zdawał się wręcz błękitny. „Mój błękitny
chłopiec”, pomyślała Agnes, na chwilę przed śmiercią, chociaż nie była to
prawda, bo jej chłopca już z nią nie było – niepostrzeżenie zastąpił go
mężczyzna, który znacząco syknął – Agnes nie rozumiała znaczenia tego syku ani
nie była w stanie go zrozumieć… bo zaraz po usłyszeniu przeciągłego dźwięku,
wszystko spowiła mazista, przesterowana cisza: błękitne światło wsunęło się
niepostrzeżenie między jej brodę a kołnierzyk – i urwało jej głowę. Bezgłowy
tułów drgał przez chwilę w pozycji wyprostowanej, nie musiało jednak minąć
wiele czasu, by złożył się posłusznie, jak harmonia, i wylądował na podłodze
przybrudzonej krwią jak czerwonym nalotem pleśni. O dziwo, usłyszała ostatnie
słowa „Błękitnego chłopca”: „Mam na imię dziesięć części piasku”. „Co za
niespotykane, półorientalne imię” – pomyślała mimowolnie, zanim umarła.
Berlin już od kilku miesięcy
prześladowały zaginięcia młodych dziewcząt i chłopców. Te pierwsze – jeśli
znajdowano – znajdowano w stanie przyspieszonego rozkładu, zdekapitowane albo
otrute. Tych drugich czekał niestety los dużo gorszy, bo obcinanie kończyn i
całkowita kastracja, a więc męczarnia wykrwawiania się, stawszy się czymś dużo
mniejszym niż człowiek: wilgotną kostką mięsa, kostką mięsa do gry w rękach
psychopaty. Błękitny zwierz, a także błękitna bestia, a zatem – „Das Blaue
Tier”, to określenie przylgnęło do istoty pozbawiającej z chłodnym i dokładnym
uporem życia młodych Berlińczyków i młode Berlinki na trwałe. O błękitnej
poświacie mordercy spowijającej jego oblicze jak trujący całun wiadomo było
dzięki Markowi, jego jedynej ofierze pozostawionej przy życiu. Marek August
Trippelhorn, dwudziestodwuletni student ekonomii na Uniwersytecie Humboldtów,
nigdy nie zrozumiał, czemu został przez błękitnego zwierza tak wielkodusznie
oszczędzony. Jak to wytłumaczyć? Czy to niedopatrzenie, czy może jedynie gra na
zwłokę? Nawet Kuba Rozpruwacz nie pozostawiał obiektów swojego zainteresowania
przy życiu.
„Das Blaue Tier” tymczasem
zasługiwał ze wszech miar na miano niemieckiego Rozpruwacza. W takim stanie
znajdowano jego ofiary: aufgerissen, czyli – rozprute. Aufgerissen ten,
aufgerissen ta, aufgerissen to, aufgerisssen tamto, Agnes również – aufgerissen,
czy właściwie „agnesgerissen”, bo i niewiele potrzeba było czasu, ażeby znaleźć
i ciało Agnes. To zadziwiające, ale zaburzony został nawet ład miejskiego
ekosystemu… W mieście Johanna Goethego oraz Marlene Dietrich zabrakło ptaków:
wróbli, szpaków, jerzyków, srok, kruków, gawronów, nawet kaczek i łabędzi w
parkach miejskich. „Spełniły przykaz błękitnej bestii, nie ma co do tego
najmniejszych wątpliwości”, szemrali przeciw faunie powietrznej mieszkańcy, wygrażając
pięścią w opustoszałe niebo, podejrzewając od razu paktowanie natury z demonem
– za ich plecami i na ich pohybel.
„Dziesięć części piasku”, a zatem
złowrogie określenie, które przed swoją śmiercią usłyszała Agnes, w końcu
przeniknęło do niemieckiej prasy, wywołując popłoch daleko poza Berlinem.
Usłyszał je także i Trippelhorn, nazwany przez ciemne monstrum, „szóstą częścią
piasku”. Wniosek zdawał się prosty: oczywiście, pierwsze podchwyciły go media –
w najlepszym przypadku należało spodziewać się dziesięciu ofiar (a więc rzeź
wkrótce powinna się skończyć, odetchnęli Berlińczycy), w przypadku najgorszym,
ofiar należało doliczać się w dziesiątkach, ba!, niezliczonych dziesiątkach,
zważywszy na to, jak perfekcyjnie „Błękitna Kreatura” panowała nad niemiecką
przyrodą tak, jak gdyby zyskiwała w jej zjawiskach – swego (bez mała) zakładnika. Niedługo –
pomimo chłodnej przeważnie końcówki września – zakrólowały wszędzie, na
Franfurter Tor, Friedrich Strasse, na Charlottenburg-Wilmersdorf wreszcie,
iście saharyjskie upały. To w ostatnim dniu nienaturalnej spiekoty, tzn.
pierwszym dniu października 2006 roku, umarła ostatnia z „błękitnych ofiar”
„niemieckiego Rozpruwacza”.
Tobias skończył zajęcia w
Brandenburg International School na przedmieściach i do centrum miasta
pozostawało mu w tej chwili jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut kolejką
miejską. To, co zaniepokoiło go w pierwszym rzędzie, to brak wszelkich dźwięków
w pojeździe, a przynajmniej – ich znaczące wytłumienie. Wydawało mu się, że śni
– aż tak wymuszona zdawała mu się, usypiająca go przecież przeważnie, muzyka
podmiejskiego „wagonu”: ślizg otwieranych drzwi, nerwowy szmer niedostrojonych
rozmów prowadzonych od okazji do okazji, solidne i solidarne sapanie wszystkich
umęczonych mężczyzn i kobiet, począwszy od osobników w średnim wieku,
skończywszy zaś – na starcach. Wpierw – odniósł wrażenie, jakby tuż przed
granicą oczu przemknął mu cień – cień „humanoidalny”, jeżeli można się tak
wyrazić, zdecydowanie niewyzbyty cech ludzkich, ale trudny w ostatecznym
przypisaniu – do człowieka. Następnie odczuł, jak ktoś z tyłu brutalnie chwyta
go za włosy i podrzyna gardło, głęboko, zanurzając krawędź noża lub brzytwy –
aż po tętnice. To zdumiewające, ale to, co odczuł w ostatnim momencie życia,
było wrażeniem… nagości, jak gdyby zabójca, który postanowił go uśmiercić,
stawił się na wykonanie swojego zadania… zupełnie nago: to, co Tobias odczuwał
ręką, sprawiało wrażenie owłosionej skóry, a nie materiału: to zapamiętał przed
śmiercią, i o tym mógłby zaświadczyć, gdyby jakimś cudem nadludzkimi siłami
przywrócono go do życia.
Nazajutrz na komendy policji
dzielnic Friedenau oraz Marienfelde dotarły dwie tajemnicze przesyłki. Nigdy
nie udało się ustalić sposobu ich przygotowania ani adresu, z którego zostały
dostarczone. Ich porażająca zawartość aż do dzisiaj funkcjonuje jako jedna z
największych i najbardziej makabrycznych zagadek niemieckich organów śledczych.
Rzecz jasna – pod żadnym pozorem nie wolno zapominać o liście, który tkwił na
spodniej stronie paczki, która dotarła do Friedenau. Zawierała… piasek, którego
analiza geologiczna dowiodła nad wszelką wątpliwość, że w tym składzie i tym
rodzaju nie mógł on występować – w żadnym miejscu na Ziemi. Przesyłka z
Friedenau zawierała rękę Tobiasa Mappelthorpe’a – osad na końcu każdego palca wskazywał
na daleko posunięte procesy składu i rozkładu. Sugerował również, że po śmierci
paznokcie Tobiasa przerastały w tworzywo niebiologiczne… de facto
najbliższe barwie i konsystencji szkła hartowanego. Co zawierała przesyłka z
Marienfelde? Głowę chłopaka, oczywiście, jednak – głowę ogoloną wyłącznie z
jednym wyrastającym na wysokości ust okiem. Linia wyżej, w co trudno uwierzyć i
w co zapewne ostatecznie wierzyć się nie da, odsłaniała pole nagiej, nieprzekształconej
żadną anatomogenezą – skóry. „Jestem cudotwórcą, któremu nie pozwoliliście się
– spełnić”, głosił list z Friedenau. W istocie, nie pozwoliliśmy. Ręka oraz
głowa dziesiątej, cudownej ofiary „Das Blaue Tier” spłonęła w piecyku
policyjnym już w południe 2 października, nie pozostawiając po sobie
najmniejszego śladu (pra)istnienia.
Sunday, December 5, 2021
Zdrowaś (czyli Pierś Zdrowia)
1
Syn
Żeromskiego śpi w sąsiednim pokoju – rozebrany
do
naga przez moje wierne służące. Brama Floriańska
pożądania
– stanik religii przenikający ciało literatury,
okazuje
się marynarką, spowiedzią skarbnika. „Mary-
narka
to obfita bielizna łona” – rzecze Bóg do Aarona
Żeromskiego
2
przez
najszerszy „płatek” próżniowej torebki, na żyw-
ność.
„Ale ubrania nasze w rzeczy samej są torebkami
na
żywność, moda to styl torebki na żywność” – odpo-
wiada
Aaron Bogu (Staw Odtwórców rozcieńcza i roz-
prasza
Mocz Reżysera). Izraelski wodnik szlachecki z
łuku
i z
3
pistoletu
(naraz) godzi w moje serce, skręcone ze stra-
chu
jak kotka w połogu. „The Lost
Pianos of Siberia”,
podpowiada
Aaron, podnosząc się z łóżka z widoczną
erekcją.
Złudzenie czy rozpoznanie? „Stanik choroby”
okrywający
„pierś zdrowia ludzkiego” czy może (już)
Pierś
*
Choroby
pokrywająca
sataniki – z ludzkiego
*
zdrowia.
Sunday, November 21, 2021
Peer Gynt, Polen
Dość
powiedzieć – podryw i podmuch jabłoni.
A
jeżeli to wybuch – „zboczonego” drzewa na
nietypowo
przeciągniętym spojrzeniu? Mętna:
woda
funduszu, z którą zmagam się od lat, za-
lewa
mój niedofinansowany projekt moratory
poets.
Dość powiedzieć – podryw i podmuch jabłoni.
A
jeżeli to martwy mężczyzna w lustrze, ostry,
lotniczy
kontur suchej, pustynnej płci, bądź na
odwrót:
gwoździarka płci w deszczu zalewają-
cym
nieodremontowaną plebanię i półdworek:
uduchowienia.
Dosyć
powiedzieć – ryw. Dosyć powiedzieć –
much
podjabłoni. Jestem, która jestem – Którą
z
administratorek Domu jestem, i czy odpowia-
dam
za przełamanie zmowy cenowej? Zmowy:
filozoficznej?
Moratory Poets of Gynt. Of that
Gynt.
18.11.2021



.webp)

