11
Serce w ogniu. Furgonetka, która mnie wymija, prze-
kracza mnie. Kierowca, który rozpycha mi w ustach
wyschniętą bieliznę swojego dźwięku, wznosi sztan-
dar lub chorągiew z naszkicowanym ołówkiem peni-
sem. Która rączka dziecięca mnie budzi? I który gru-
by kęs chleba zmienia się w moim żołądku w literac-
ki rekuperator? Serce w ogniu. Nie wiem, nie wiem,
jak mam Ci się przedstawić. A może jeszcze
inaczej.
Kogo chciałbyś tu spotkać? Typowego książkowego
mormona? Miej mnie całego! Olgę Lipińską polskiej
12
poezji? Miej mnie całą! Zdziczałem i zdziwaczałem.
Czuję się jak poetycki solidaruch. Jak osiołek,
który
wypuszcza pędy, aby stanąć u stajenki, w której uro-
dził się Zbigniew Herbert, jako przedwieczorna Rośli-
na. Pomniejszona. Niezezwierzęcona do końca. Pedo
oraz Philein. Ukochać Boga w dziecku – bizantyjską
miłością, jak nie kocha już nikt. Ach, achże, miej
nas,
miechajże, miej nas, muzo skurwysynów, syreno opa-
dowa, w opejece swej. Serce w ogniu. Soczewki Aga-
ty Bielik-Robson w ogniu oświetlone latarką samego
13
Marka Bieńczyka. Dobrze, już koniec. Przechodzę nie-
pewnym krokiem na taras, jak gdyby znowu zaczynał
się wrzesień 2005 roku i pierwszy rok studiów na
war-
szawskiej polonistyce. Na miły Bóg, żółta, mazowiec-
ka twarz, spierzchnięte, ostrołęckie usta! A jakby
łom-
żyńskie. Soroka-Zaporożec. Kozak-Stagiryta. Apaszka
w kolorze drzew tajgi. Gerard z Żyrardowa. Zegarek w
kształcie szyszki spalowanej w nadgarstku. Dubler
Zofii
Stefanowskiej. Sufler, acz półidiota Romana Ingardena.
A jednak owocowałem. Mały mniszek lekarski w mnicha
14
akademików. Być dmuchawcem dla niewiast, lecz nie
zo-
baczyć zapłodnień. Zostać latawcem dla takgwiazd,
choć
nie zrozumieć poronień. Aby podnieść różę, gdy
mroźna,
styczniowa noc bez słonecznego ratunku. Jeżeli byłbym
Stachurą, wyśpiewałbym ją Tobie. Gdybym był Łomnic-
kim, ogryzałbym do ości ryby takich nocy, i byłbym
del-
finem mroków, Wołodyjowskim ciemności. Moje pasyj-
ne książeczki, latający obozie z zadzierzgniętym jelitem,
loretańsko sauno, w której spotyka Maryję Platon
spod
Nazaretu, największy brykieciarz antyku! Rękopis z Ma-
15
riensztatu przewożą do Saragossy, mnie zaś – osierocają.
Trebunie Tutki, domowe laboratorium polskiego
gatunku
literackiego. Embrion poematu wędruje po świetlistym
po-
lu. Pyza na polskich dróżkach uderza głową o pług,
który
niegdyś należał do farmerów Ateny, rolników
Afrodyty. I
staje się czarną wdową, pierwszym ojczystym
kasztanem,
który będziemy nosić przypięty do naszych toreb w
formie
barwnego breloczka zmieniającego kształty: od trzmielów
do chrabąszczy kolorowa droga znaczona trawami i
krwią.
Przechodzę niepewnie na taras, jak gdyby był to Sylwester
*
co najmniej czasów wojny. Rok
czterdziesty trzeci. Samba sikoreczka.
Smoła, Herojoanna umysłu.
Smoła, Herojoanna umysłu.
7.01.2017
No comments:
Post a Comment