29
Co za dzidzia. Kiedyś mówiło się, że poemat
najlepiej
smakuje
na wykładzinie z myśliwskiej zieleni, konsu-
mowany
przed lustrem. Emigranci wewnętrzni siadali
na
przekrzywionej maselniczce i zeskakiwali z wrzas-
kiem
na twarzach, od zębów po policzki, w odkopane
szczeliny
próżni narracyjnej. Nie od razu Kraków zbu-
dowano
– krzyczałem za nimi rozpaczającymi na kos-
micznej
studniówce: w studni świata. Płaczące ciasto-
-szkielet
w sejfie pełnym selfie. Co za dzidzia. Co za
wiersz,
potężny i przysadzisty jak wiejski proboszcz
30
znajdujący
na swoim zalanym deszczem podwórku
certyfikat
krojczego. Proboszcz przemoknięty do su-
chej
nitki, z moczem nieskończoności na dłoniach,
głowie,
powiekach. Co za dzidzia. Starzy powiadali,
że
techniki pisania poematu są jak zegar słoneczny
zawalany
raz po raz odchodami czasu. A więc więcej
nauczy
mnie literacki pas cnoty, na którym się powie-
szę
mojego ostatniego ranka świata niż poetyka: sek-
retara
z nastawą i zegarem. Zrozumiem więc więcej i
po
seksie grupowym, i po śmierci po dobrej bibie. Po
31
erekcji
samotnej także. Zapada noc, masturbuję się
przed
portretem panien Pechwell przy klawikordzie.
We
mnie i na mnie wielki neon płonie. Wyjaśnią to
moje
dłonie, dziesięciogłowe tłumaczki, Hydry w
przepastnej koronie. Cóż, więcej mam dziewczyn
niż
pies zębów. Achilles wśród córek Likomedesa
z
paterą deserową z trzonem w kształcie nimf. Bo-
hu
pomiłuj. Caru niebiesnyj, a ile można tak
pisać?
Kiedyś
mówiło się, że wiersz jest perłą, miękkim
dzwonieniem
o czyjąś pierś. Nie pierścieniem na
32 ½
członku,
lecz bransoletką na ręku, splotem korali
w
oczach. Miałem dwanaście lat, czytałem stare-
go
Staffa, młodego Iwaszkiewicza. Walka psa z
czaplą
śnieżną trwać mogła godzinami. Do splu-
waczki
pod stołem, na ziemię bezszelestną nieu-
stannie
zsuwałem krystaliczne skrzydło w pan-
cernej rękawicy, w panierce z kości,
*
krwi.
17.02.2017