Friday, February 17, 2017

Autodafe (7)



29

Co za dzidzia. Kiedyś mówiło się, że poemat najlepiej
smakuje na wykładzinie z myśliwskiej zieleni, konsu-
mowany przed lustrem. Emigranci wewnętrzni siadali
na przekrzywionej maselniczce i zeskakiwali z wrzas-
kiem na twarzach, od zębów po policzki, w odkopane
szczeliny próżni narracyjnej. Nie od razu Kraków zbu-
dowano – krzyczałem za nimi rozpaczającymi na kos-
micznej studniówce: w studni świata. Płaczące ciasto-
-szkielet w sejfie pełnym selfie. Co za dzidzia. Co za
wiersz, potężny i przysadzisty jak wiejski proboszcz

30

znajdujący na swoim zalanym deszczem podwórku
certyfikat krojczego. Proboszcz przemoknięty do su-
chej nitki, z moczem nieskończoności na dłoniach,
głowie, powiekach. Co za dzidzia. Starzy powiadali,
że techniki pisania poematu są jak zegar słoneczny
zawalany raz po raz odchodami czasu. A więc więcej
nauczy mnie literacki pas cnoty, na którym się powie-
szę mojego ostatniego ranka świata niż poetyka: sek-
retara z nastawą i zegarem. Zrozumiem więc więcej i
po seksie grupowym, i po śmierci po dobrej bibie. Po

31

erekcji samotnej także. Zapada noc, masturbuję się
przed portretem panien Pechwell przy klawikordzie.
We mnie i na mnie wielki neon płonie. Wyjaśnią to
moje dłonie, dziesięciogłowe tłumaczki, Hydry w
przepastnej koronie. Cóż, więcej mam dziewczyn
niż pies zębów. Achilles wśród córek Likomedesa
z paterą deserową z trzonem w kształcie nimf. Bo-
hu pomiłuj. Caru niebiesnyj, a ile można tak pisać?
Kiedyś mówiło się, że wiersz jest perłą, miękkim
dzwonieniem o czyjąś pierś. Nie pierścieniem na

32 ½

członku, lecz bransoletką na ręku, splotem korali
w oczach. Miałem dwanaście lat, czytałem stare-
go Staffa, młodego Iwaszkiewicza. Walka psa z
czaplą śnieżną trwać mogła godzinami. Do splu-
waczki pod stołem, na ziemię bezszelestną nieu-
stannie zsuwałem krystaliczne skrzydło w pan-
cernej rękawicy, w panierce z kości,

                            *
krwi.
 
17.02.2017

No comments: