86
Umrę na Twoich
oczach. Sarna szczeka na mnie
pięciokrotnie. Ty,
Pani, jesteś szósta. Ach, jakże
ciężko oddycha
czynsz za moje serce, przekłuty
ostrzem cycka. Staw
członków w Księżym Las-
ku, światło w
trupim brzasku. Pies, który pieje,
dzieci, które
giną w porannej drodze do szkoły,
zepsute jajko
bytu – mój list żelazny do Ciebie.
Fintifluszki
małego Moniuszki. Wierzgam – w
próżni,
wymiotuję w próżni. Moje pożywienie
wyprzedza mnie o
milimetr (o milimetr kosmi-
87
czny, dwa i cztery
setne milimetra ziemskiego).
Przebić się
przez to historycznoliterackie sadło
do Ciebie,
spuchnięty aniołku, moja naga córe-
czko. Dzień dobry,
słonko, powiada Pan Kleks
w drzwiach
pokoju śmierci. Kto ty jesteś? Ba-
tyst mały. Jaki
znak Twój? Karczek biały. Na-
wóz Teodor.
Gilotyna Balladyna, i moja kauc-
ja za śmierć:
gwóźdź, pal, złotych ćwierć. Po-
ginę jak łzy w
deszczu. Rozmienię się jak kał
w brązowym
kałamarzu. Wyrwany ząb liryki
88
wraca w
prószenie owoców w dojrzewającym
sadzie. A traktor
nieodpalony. Cud na krzywej
pierzei. Głęboko
zraniona jałówka poetyckie-
go Ja wyciera wzorzystą
krew z prania na pły-
cie nagrobnej.
Nie jestem duchownym słowa,
ale – jego
lekarzem. Weterynarzem – wie kot,
czyje sadło
zjadł. By mówić tym plikiem mo-
wy, wstrzyknąłem
w swój język spermę, insu-
linę wszechrzeczy.
Tak, Panie, ja, Panie – syn
chłopa – mówię
sobie, to szata. Wytrzymajże
89
jeszcze, to
szata. Bardzo spragniona jest Ciebie
moja chłopska
dusza. Wysuszone na wiór archi-
walia Ciebie
noszę w porysowanym, sentymen-
talnym mózgu – kilwater
tożsamości, fachowa
tabliczka
mnożenia kilku zachodnich narracji.
Tak, Panie – mówi
syn chłopa, Twe najtańsze
precjoza. Mów Ty,
sługus Twój słucha. Zjada
własne grube, nieprzyprawione
kości: kruche
owoce światła
przeciwko warzywu ciemności.
Pożąda Ciebie
jak perfum w Erebie, cytrusów
90
w chlebie. Nawóz
Teodor. Gilotyna Balladyna.
Umrę na Twoich
oczach. Trucizna. Basen. Za-
pach końskiego
potu. Anioł w Wilkaskach. Ba-
lonik na
Przyjezierzu. Ewakuujesz wszystką o-
koliczną ludność.
Pozwolisz zbiec zwierzętom.
Zanim pokalam tę
ziemię, przybiję kolanem do
życia wszystko,
co mogłoby umrzeć. Chcę pić
ze stanika
Marysi Sajwajowej, jadać z czapki
pilotki Zosi
Pawlikówny, ale nie chcę, by kto-
kolwiek musiał przypłacać
to życiem. Co naj-
*
mniej w
jednej z sal
tego poematu
muszę zbudować
aptekę i
uzdrowić
wszystkich, któ-
rych zniszczyłem
słowem.
31.07.2017