Maćkowi
Libichowi
6
Po
trzydziestym pierwszym, trzydziestym drugim: roku życia
fiksacje
nadwrażliwców takich, jak ja (płynnie) przechodzą w
swoją
polarną kontrpostać (dlaczego nie mogę mówić: „rywal-
postać”?).
Nie boję się już panicznie chorób duszy, ale – ciała.
Organizm
zatruty kawą, piwem, lekką nadwagą wydaje mi się
tykającą
piastą zdolną wytrzymać (góra) rok dojmującej pracy
wciąż
przecież niecałkiem zósemkowanego koła rowerowego.
Co ja
ze sobą zrobię? Chce mi się wymiotować w dłuższej niż
zwykle
drodze na Woronicza. Na miękkich nogach dochodzę
do
charakteryzatorni, wdrapuję się pod blue box z odłamkami
7
Bratnego
w głowie, Bratnego, którego – i tak nie zdołam wyb-
ronić.
A więc trzeba z niego złożyć wielką ponowoczesną ofia-
rę
lipie czarnoleskiej? Nie wierzyłem w to, póki nie usłyszałem
śmiechu
Joanny Siedleckiej na pytanie redaktora wydania: czy
był
„polskim Hemingwayem”? No na litość boską – naprawdę,
czy
wyłącznie ja: jeden w tym kraju czytam Rok
w trumnie jak
Brudne ręce
Jean-Paul Sartre’a? Czy naprawdę wszystkim bez
wyjątku
Polakom Brudne ręce kojarzą się
jedynie: z Brudnymi
czynami
Marka Hłaski? A nawołują tak, jakby: nawoływali się:
nazwajem,
niech przyjdzie jakiś młody, zrobi z nami porządek,
8
wzburzy
taflę lustracji i ocuci lwią część naszych pisarzy – któ-
rych
potopiliśmy za czasów mrocznych dni jak – koty wściekłe
w
worku. Chciałbym, aby mnie ktoś owinął w ręcznik. Zwłasz-
cza
wówczas, gdy nasila się moja kancerofobia, zaś: Atlantyda
zwierzęca
stojąca przede mną woła – niezwłocznie o wysłucha-
nie.
Chciałbym, aby mnie ktoś pocałował, niechaj nie będzie to
jednak
żaden z młodych redaktorów „Kuźnicy”. To – że pragnę
się
wznieść nad przyziemny poziom zoilów i klakierów, niechaj
nie
oznacza, że chciałbym ujrzeć na własne oczy: Czułość czter-
dziestodwuletniego
Mieczysława Jastruna albo też: Podniecenie
9
czterdziestopięcioletniego
Pawła Maksymiliana Hoffmana. „Nie
złamie
nóżki kózka, nie złamie nóżki kózka”, powtarzałem sobie
w
bezprzedmiotowym uniesieniu przed :czynnym dystrybutorem
wody
na parterze Filmoteki Narodowej, znów było mi niedobrze,
gdy
podszedł do mnie Krzysztof Koehler, dziękując, że brałem w
obronę,
właściwie jako jedyny, właśnie Romana Bratnego – „Par-
tyzant prawdy to tom-klucz w-głąb Ciebie”, mogłem mu odpowie-
dzieć,
lecz pamiętałem „Pegaza” i jego protekcjonalność w stosun-
ku do
Conrada, również w stosunku do mnie: w studiu przykrytym
śniegiem,
od-morza-do-morza-obrusem. Mam przeszywające mnie
10
aż do
trzewi poczucie, że Zdzisław Najder umiera. Jezu, czuję – po
prostu
czuję jego śmierć, nawet gdy biorę płatek chipsa w palce – i
wkładam
go w usta nadsłowem „amen” do przodu. Myślę o raku, o
tym, czy
inozynian dysodowy szybciej niż glutaminian sodu popro-
wadzi
mnie w rozdzielone ramiona gastroskopii. Świetlista – Joasia
Skolik
stojąca na mrozie: przed Kościołem św. Karola Boromeusza
z kwiatami,
których rodzaju nie pamiętam. Po:grzeb Haliny Carroll-
-Najder
(jak cudownie przetłumaczyła Tajfun): i Zlał mi się nędzne-
mu jej
mąż na Wózku inwalidzkim z Mężczyzną z siedemdziesiątej
minuty
Obywatela poety. „Zamieszałem w
każdym razie – zgasiłem
*
światło
w knajpie i teraz niech się biją po mordzie,
ja sobie
idę na spacer”. Po dwudziestu latach zapa-
liłem
te same światła. I skamieniały: osunąłem się.
1.11.2018
No comments:
Post a Comment