Wojciechowi
Zamysłowskiemu
51
Uparty,
nieulatniający się w żadnej dogodnej sytuacji gaz prze-
powiedni wypełnia
moje ciało od wielu długich miesięcy. Cier-
pię. Wypiwszy
herbatę, wypływam w niezgrabnym five o’clock
w bardzo
nieeleganckim kutrze sprytnie sprowokowanego okre-
su, ale gaz
wciąż – mimo dęcia przez krew – we mnie pozostaje.
Nadaremne wszystkie
oryginalne wybiegi, bo: bardzo nielojalny
organizm
zachowuje się tak, jakby należał do jebaki, a nie do pi-
sarza. A nie
jestem jebaką, mam dłonie poznaczone aż do mięśni
zmarszczkami
utensyliów, których całe życie bardzo przytomnie
używałem. Żaden
zakrwawiony, gęgający cyklon nie wyskoczył
52
z arki mojej
pracy twórczej i żadne osobiste łkanie na noc niepo-
gody nie
uczyniłem niczym więcej niż – kwakaniem na szkwale.
Tak bardzo
chciałbym, aby Polska stała się Wyspą Wielkanocną
Europy
Środkowo-Wschodniej. Wydaje mi się, że zrobiłem wie-
le, ażeby zegzemplifikować
w Autodafe zasadę nowej spowiedzi
wielkanocnej,
która poniekąd mogłaby nas „przerobić” w kohabi-
tantów i
auskultantów jakiegoś ciekawego literackiego Rapa Nui.
Ale liczę się z
tym, że jest to tylko forma neomesjanizmu i warto
(póki jeszcze to
możliwe) od niej odstąpić, nawet jeżeli polski ro-
mantyzm (w
istocie) wcale nie wziął się z brutalnego, „kapralsko-
53
-endemicznego” seksu
z ukraińską wróżbitką. Do rzeczy – wodo-
lejco: Kolonia,
dom małych pół-metafizycznych pandolegliwości.
Niesympatyczna,
włochata mucha dolatuje obrotnie: między dwa
rozpastowane na
olej mineralny zwierciadła chrześcijańskiej: wia-
ry i stagnując w
stopniowo dotrzymywanym locie – niemieje. Jest
niesamowita –
jako „zabobonno-transcendentalna”: naraz. Zgadza
się,
konwencjonalna, ale w tym samym czasie – brykająca jak bań-
ka po
niedobrowolnie opróżnionym figlarium. Literacka miara nie-
możliwości? Ależ
jest – dokładnie na Domkloster 4. Językiem: Bi-
shopowskiego wiersza
Pomnik, a więc językiem
transcendentalnej
54
jedności
apercepcji porozpoznawać 157 metrów rzeczywistej: ani-
my
separata. Jeżeli wezmą w łeb: epistemologiczna i
ontologiczna
wrażliwość
naraz, dialektem – Bishopowskiego wiersza Pomnik,
a
więc dialektem
uchylonego i zneutralizowanego solipsyzmu, pood-
wikływać
tajemnice grobu Alberta Wielkiego, tak aby – w nieudol-
nym, kalkomańskim
dramacie opisu – nie stał się aby przypadkiem
garażem. Just in a nutshell, jak powiadają
Anglicy – nadszedł czas,
w którym
potrzeba wierszy-kongresów, nie pomylonych zdjęć: wy-
konywanych
nieprecyzyjnym aparatem mieszkowym. Chcesz Świa-
towego Kongresu
Żydów, Panie, czy stękającego, niedyskusyjnego
55
bąbelka, którego
pragnąłeś dotychczas? Chcesz biedronki siedmio-
kropki, czy może
tym razem czegoś więcej niż – rutynowych maja-
czeń eukarionta?
Uparty i nieulatniający się w żadnej, w absolutnie
żadnej dogodnej
sytuacji gaz przepowiedni wypełnia moje ciało od
wielu długich
miesięcy – tak długich, że stał się już gazem subloka-
torskim całego
mojego życia. Nadejdzie dzień, w którym rozleję się
na kawałki jak łza,
która zrozumiała, że jest niezwykle potrzebna gi-
nącym żeglarstwu
oraz rybołówstwu. Będzie to dzień wielkiej koliz-
ji Drogi Mlecznej
i Galaktyki Andromedy. I ludzi łowić będziecie –
powtórzy Jan
Paweł II wycieńczony brataniem się z wodą złośliwie
*
przerzucającą jego
rozum
(husserliana i
husserliana)
po bizantyjskim,
zmiędzy-
gwiazdowym środowisku.
14-15.02.2019
No comments:
Post a Comment