Było zdecydowanie za jasno. I to mimo dymów wypływających ospale, jak strumienie nafty, z pobliskiej austerii. Kończyli właśnie śpiewać ostatnią chasydzką pieśń. Nigdy ich nie rozumiałem – bełkocący, rudowłosi prorocy, wszyscy razem poskręcani w jakiś cielisty wiatyk, składający modlitwy na naściennych portretach. W domach ojcowie i synowie, w szynkach dla odmiany - niepokalane statki, zrobione z ludzkiej skóry i wodowane na pustyniach. Kiedyś zapytałem rabbiego, gdzie w tym wszystkim liturgia, a on tylko spojrzał na moje włosy i powiedział z namaszczeniem: “Bóg jest w twojej czaszce, Dawidzie”, po czym wyjął szpicrutę. Miał policzkować przez dwie minuty, zacząłem jęczeć jak cielę po drugiej dwudziestce razów. Rabbi Abimelek, najwyższy stróż kielicha, jak o sobie zwykł mawiać...
Woń zboża przypominała zapach cynamonu. Kłosy tak ciężkie, że uciekały prawie bezgłośnie spod palców. Zdarzenie goniło zdarzenie. Ziarna wkłuwały się w paznokcie, żyto spływało do krwioobiegu, słoneczny dzień rozjaśniał skórę od środka. Naprawdę - zbyt ciepło jak na czas przemiany.
W oddali rzeka, ta sama, którą prześladowałem w dzieciństwie bibułowymi statkami. Pamiętam, miałem pięć lat, Rebeka, żona Abimelka kazała nam przetrzebić nurt z wodorostów. To coś najpierw rozerwało Natanowi stopę. Wybiegł na brzeg, jęcząc jak ptak przebity kulą kłusownika. Krzyczał, że w wodzie są jakieś ogromne skorpiony, biedak, był dzieckiem tak samo jak ja, a wtedy wszystko – niezależnie od szerokości geograficznej – kojarzyło się z pajęczakami. Zapytałem, skąd skorpiony w środku Galicji, ale on tylko płakał, jakby próbując spazmami zacisnąć otwartą i krwawiącą ranę u zejścia pięty. Kilka minut później wyciągnąłem z wody poskręcany w nienaturalnych kierunkach siedmioramienny świecznik. Natan zaczął wrzeszczeć jak szalony, mówił, że widzi hydrę, że należy wyrzucić to żelastwo do wody. Został nad rzeką, a znaleźne do Rebeki zaniosłem ja. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem nagą kobietę. Żona mojego nauczyciela przebierała się do snu, płaska linia zachodzącego słońca zasypiała na jej włosach i brzuchu. Śpiewała kantyk najprawdopodobniej dla nadchodzącego męża. Tę pieśń jednak Adonai przeznaczył małemu chłopcu, który tego wieczoru po kryjomu poznawał nowe kolory i faktury...
Trzepot skrzydeł gdzieś w górze rozbił ciszę. I dobrze, bo zaczynała działać jak najlepsze całuny, przywożone z południa. Wysuszała mnie od środka. Oblizałem popękane wargi i spojrzałem na gawrony, krążące nad polami żyta. Złe przeczucie. Nienawidzę złych przeczuć. Są jak cudotwórca, który przychodzi z napojami wtedy, kiedy już za późno, by umrzeć i za wcześnie, by zmartwychwstać.
Czyżby Abimelek z resztą kapłanów? Najwyraźniej modlitwy się skończyły. Mimo woli trzeba by rozciągnąć usta, mój Boże, a co jeśli pękną? Rabbi, ja i strumień krwi z dolnej wargi. Przekomiczny dzień...
- Bądź błogosławiony, nauczycielu – wyszeptałem z odrobiną lęku i narastającą falą rezerwy.
- Witaj, Dawidzie. Czemu nie przyszedłeś i nie wychwalałeś razem z nami świętego imienia Jahwe? - nauczyciel mówił jak zwykle dobitnie i z lekką nutą rozegzaltowania – podobno obiecałeś Tomaszowi, że dziś wreszcie odwiedzisz świątynię.
- Wybacz, rabbi, teraz następują tak upalne popołudnia. Omdlałem w drodze i opadłem z sił. Gdyby nie to, razem z Wami oddałbym się śpiewom – zacząłem łgać, ale czułem się już taki zmęczony, a kłamstwo zdawało się tak doskonale obojętne.
To było najbardziej nieufne spojrzenie, jakim kiedykolwiek obdarzył mnie kapłan. Uśmiechnąłem się w prymitywnym geście usprawiedliwienia, a na zębach pojawiła się kropla czerwonej krwi. Zakłopotanie kazało zasznurować usta. Abimelek prawie że ordynarnym gestem odprawił kapłanów. Zsunęli się w milczeniu pod drzewa doliny jak jakieś nieczyste zgromadzenie. Rabbi oparł rękę na szpicrucie wystającej z przepasania bioder. Pożegnał mnie surowym głosem. Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie, chrapliwie, jakby wynikło z przyrodzonego łaknienia, które odzywa się w człowieku w momentach szczególnego niepokoju. On sam, nauczyciel, jakby zawstydzony z powodu wydanego przez siebie dźwięku, na chwilę skulił się jak dziecko uciekające przed widmami i odszedł, zrzuciwszy ciężar wstydu na wyprostowane plecy.
Przez moment poczułem się jak Filistyn, który rażony przez małego izraelskiego chłopca śmiertelnym strzałem, miał czelność przeżyć. On – święty mężczyzna, ja – dziecko, bluźnierca. On – dorosły Dawid z rozrosłymi barkami i wielkimi dłońmi, ja – dwudziestoletni Goliat z ogoloną głową i kręgosłupem, który można porozdzierać najdrobniejszym skalpelem. Goliat nazywany Dawidem. Mój Boże, świat się poprzewracał, a razem z nim Księga Samuela. Trzeba by na nowo spisać proroctwa...
Kiedy Abimelek wraz ze sługami zniknął za ostatnim z drzewostanów tuż pod rozfalowaną kreską horyzontu, nieopodal za terenem synagogi rozległ się kurant na jednej z wież miejskiego ratusza. Przemysłowa aria trwała pięć minut. Ja, jakby oswojony w cieniu metalicznych dźwięków, podniosłem wreszcie rękę na wysokość twarzy i otarłem pot z kącików oczu. Powoli powietrze zmieniało się w cienką, przepuszczalną warstwę wilgoci. Nawet drzewa nieopodal pól zaczęły się złocić od kropli wody osiadających na stwardniałych żywicach. Zaczynał padać deszcz, a to wszystko - mimo słońca, które nadal uderzało w ziemię z impetem godnym kolejnych fal ciepła.
- Jahwe jest przedziwny – powiedziałem sam do siebie po cichu, gdy twarz zaczęły siec kawałki gradu. Ten jeden raz w życiu chciałem być pewny, że Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba usłyszał w moim głosie nie tylko podziw, lecz także odrazę...
2 comments:
"Nienawidzę złych przeczuć. Są jak cudotwórca, który przychodzi z napojami wtedy, kiedy już za późno, by umrzeć i za wcześnie, by zmartwychwstać."
Heh, świetne :)
Dziękuję:).
Post a Comment