Thursday, August 7, 2008

Rabbi cz. 2


Czasami mam wrażenie, jakby słowa były moimi wrogami, a zdania chciały mnie zabić. Pogrzebać ciało w gęstym czarnoziemie liter. I jeszcze to dojmujące uczucie paraliżu, kiedy głoska zaczyna nad tobą panować i ogarniać jak trucizna lub eliksir każdy kawałek twojej opalonej tkanki. Powietrze, ciśnienie, wiry wodne, krzaki bzu, wszystkie ludzkie i nieludzkie myśli, nawet te samobójcze, stają się jednym niewypowiedzianym słowem, modlitwą struktury, która domaga się podziału. Doprawdy, każdy przedmiot jest kawałkiem mozaiki. Nawet moja śmierć musi stać się spoiwem, na którym jakaś obca mi istota roznieci swój własny płomień.

Dłonie Nastki były ciepłe. Podróżowały z wdziękiem godnym najczcigodniejszych profetów. Najpierw moje powieki, cichy poślizg po dwóch prostych równoległych na wysokości źrenicy, potem usta, zbadanie paznokciami śladów krwi, która pojawiła się po rozmowie z Abimelkiem. Na koniec szyja i otoczenie gardła gęstwiną gorących, dziewczęcych palców jak czarodziejską opończą.

Kochałem jej spojrzenia. Były tak bardzo niewymowne. Istnieliśmy tylko w sekwencjach milczeń. Najprostszy i jedyny rodzaj czułości. Nastka miała dziewiętnaście lat i z koloru oczu, włosów, z bladej barwy skóry przypominała mi Rebekę. Była jej przedłużeniem i dopełnieniem tego, czego brakło w kobiecości żony rabbiego. Rebeka, cudowna królowa – tak bardzo niedziewczęca, i śliczna, eteryczna Nastka – tak bardzo niekobieca...

Świeżo utrefione przez fryzjera włosy, spadające na białe ramiona, wyglądały jak zmaterializowana dusza którejś ze starożytnych Wenus. Głębokie spojrzenia, zagadkowe błyski jakby reminiscencje poprzednich wcieleń. Skóra oczyszczona z deszczu, który padał tak intensywnie, że pozatapiał piwnice. Skóra Nastki na miękkiej pokrywie z rozchodników.

Zmierzchało. Nasze milczenie, jak zapowiedź przedwiecznej katastrofy, przewracało dzień do góry dnem. Miałem wrażenie obecności, czyjejś nieodwracalnej pełni. Nadchodziła noc ciężka od inkantacji i lamentów tych, którzy modlili się przed złożeniem ciał do łóżek.

- Dawidzie – wypowiedziała te słowa, a potem niesłyszalnym impulsem zatrzęsła się ziemia – czuję się tak, jakby nie było już nic. Jakbyśmy zabili Boga – odwróciła wzrok i zaczęła patrzeć martwym wzrokiem w bukiet, który przyniosłem.

- Podobno to my Go zabiliśmy – wgryzłem się w te słowa najcyniczniej jak tylko potrafiłem – wierzysz w to?

- Jak mogłam Go zabić? – usłyszałem w jej głosie ślepy wyrzut, choć może był to ślad po płaczu, który nawet nie zdążył się narodzić – jestem tylko człowiekiem, a ludzie nie potrafią zabijać ludzi. Wydaje im się, że pozbawili kogoś życia, ale są na to zbyt słabi, gdybyśmy uśmiercali rzeczywiście, naprawdę... – Nastce złamał się głos, a ja zacząłem badawczo się jej przyglądać - ...nie musielibyśmy ich potem palić, grzebać, aby ukryć ich obecność. Oni po prostu, Dawidzie... oni zbliżają się i odchodzą, odchodzą i się zbliżają.

Pomyślałem, że przydałby się Chrystus. Teraz, kilka sekund goryczy i minut zapytań. Zapytań o odejścia i zbliżenia. O sens odkupienia. Chciałem powiedzieć Nastce, że chyba czas na śmierć. Ale i tak powiedziałem to, co każdego wieczoru. To, że czas na sen i żeby mnie odprowadziła. Znów skłamałem, że boję się ciemności. Było ciepło, tak jak nigdy dotąd.

W domu Abimelka paliło się światło. Głos Rebeki połyskiwał na firankach równie jasno, co światło świec. Mówiła coś ważnego. Do męża. Ten ton, napięcie głosu, lekkie wibracje na samym dnie wypowiadanych dźwięków. Przyspieszające pulsacje i zwielokrotnione drżenie powietrza. Coś o mediacji w sądzie. Dla przyjaciela. Oskarżenia o kradzież. Fałszywe. Moc autorytetu...

Przestałem słuchać siłą woli. Przecież tak można. Nastka patrzyła w przestrzeń z mieszaniną zacięcia i otępienia. W końcu powiedziała, że musi zejść z drogi, musi wracać na rynek, do siebie. Skinąłem głową i na chwilę zacisnąłem jej rękę, myśląc naiwnie, że na dłużej zachowam pamięć jej ciała w moim. Znikała powoli, jakby co chwila przypominała sobie o życzeniu dobrej nocy, które nie zostało między nami wypowiedziane.

Kilka minut później dwa uderzenia w tył głowy. Chyba kawałkiem kłody. Potem ktoś rzemieniem związał mi ręce i opluł twarz. Zacząłem jęczeć, choć wiedziałem, że nie ma to sensu, że sny są bezgłośne. Powiedział, że jestem psem i po niskim głosie poznałem, że oprawca jest mężczyzną. Przez chwilę na piersiach ukazał się wysunięty z wewnątrz medalik ze zdjęciem matki. Tomasz. Tak. Najwyższy spośród pierworodnych. Syn stróża kielicha i kobiety, która jako pierwsza obnażyła się w ogniu mojego wzroku.

Wiedział, że go poznałem. Chyba tego chciał. Być może Abimelek przestrzegał go, zaklinał, groził, aby się nie ujawniał, ale w końcu zwyciężyło pragnienie rozpoznania. Gdyby nie ból, uśmiechnąłbym się na widok jego dumnego wzroku. Zachował się jak marny rękodzielnik, który chce pochwalić się swoim dokonaniem reszcie świata. Ten drapieżny wzrok Tomasza przenikający moje ubranie, ślizgający się po śladach ciosów, mówiący, że to jego arcydzieło.

Smutek, pamięć dawnych czasów, skamieniałe alegorie. Wspomnienie. Tomasz i ja w drodze do ratusza. Mówimy o córce kwiaciarki, o jej piersiach i zawsze zbyt mocno pocieranych ustach. Koronkowe ubranie jasnowłosej dziewczyny jak słoneczny przypływ. Śmiech Tomasza, który nie rozumie porównania. Który widzi świat prosto. Dla którego – jak się okaże dopiero dziś - obraza jego ojca jest najpotworniejszym bluźnierstwem. Trzeba zatem ukarać. Kilkoma solidnymi ciosami kawałkiem drzewa w potylicę.

Odszedł. Można odetchnąć, bo już nie uderzy. Parę przełknięć śliny wiotkiej jak spust pistoletu, powstanie na nogi i jeszcze około pięćdziesięciu kroków do domu. Gdyby tylko nie ten nieznośny ból...

- Proszę państwa, ten statek tonie – mówię po podniesieniu się z ziemi, w stronę nadchodzącego zmroku. Mówiąc, myślę o śniegu, który już za kilka miesięcy znów zasypie to miejsce. Oby na zawsze...

2 comments:

Anonymous said...

Mówią, że "Mowa jest Srebrem, a Milczenie Złotem"...

Dlatego nic nie powiem, bo byłoby mi trudno.

W każdym bądź razie, dwa ostatnie teksty zburzyły mój światopogląd ;-)

Pozdrawiam:)

Karol Samsel said...

Obym go odbudował. Kłaniam się bardzo nisko, Joasiu:).