Tytuł książki poetyckiej Karola Samsela, echo utopijnego
projektu Jima Jonesa, sugeruje rewizję jednego z wielkich marzeń nowoczesności.
Marzenia o świecie koniecznym – świecie oczyszczonym z przypadku. W tym sensie
poetycki idiom autora nie uległ zmianie. Za maskami, które podmiot nakładał w
przeszłości, kryli się przecież kolaboranci i mordercy, zdrajcy i gorliwi
słudzy ideologii: nowoczesne wcielenia biblijnego łotra. Punkty orientacyjne
tej poezji uległy jednak przemieszczeniu. Na tle wcześniejszych zbiorów, a
można tu mówić o kontynuacji linii wytyczonej w Więdnicach i w Prawdziwie
noc, tworzących razem z najnowszą częścią specyficzny literacki tryptyk
Samsela (Trzy pogrzeby), wyróżnia tę książkę specyficzny, silniejszy
niż kiedykolwiek autotematyzm. Jeśli Więdnice to szukanie pośrednictwa
łotra, Prawdziwie noc z kolei – droga na Karmel przez dolinę ciała, Jonestown
jest, w głównej mierze, poezją o literaturze i sacrum, również – o sacrum
literatury. Punktem wyjścia kolejnych tekstów, a zarazem ich centralnym
problemem, jest akt stwarzania wiersza, spełniany na oczach czytelnika
„poetycki performance”, który – poeta ma świadomość kłopotliwości tych gestów –
zakorzenia pisanie w tradycji. Wiersz, banknot wyciągnięty z „brudnego,
pokrwawionego portfela polskiego języka”, wychodzi od wiersza i do wiersza
powraca, usamodzielnia się w wierszu, a także żyje w ciągłym dialogu z
wierszami. Trwa w nieustannym namyśle nad własnym przedmiotem oraz kształtem.
Literatura, ta wielka i ta źle urodzona (a nie brak tutaj wypraw w stronę form
estetycznie podejrzanych) nie służy bowiem sacrum, lecz je
współstwarza. Staje się momentem przejścia, ogniową próbą wiary.
Konrad Zych
Konrad Zych:
Karolu, przepraszam za milczenie, pochłonęła mnie praca nad monografią. Blurba
prześlę w czwartek-piątek, już jestem po kolejnej lekturze Jonestown, wypisałem kilka pomysłów, teraz muszę wszystko w spokoju
poskładać. Jutro, niestety, jestem cały dzień poza domem, ale w czwartek mam
wolne i liczę, że uda mi się rzecz sfinalizować. Zaskakuje mnie w tych
wierszach silniejsza niż do tej pory metaliterackość (jeśli mogę tak to
określić), odnoszę wrażenie, że – w większym stopniu niż w poprzednich dwóch
tomach – jest to poezja o literaturze, z literatury i do literatury, jeśli
przez „do” rozumieć pewien dialog, próbę konceptualizacji historii i
projektowania przyszłości... Kilka tekstów nie daje mi spokoju. Choćby ten
„brudny, pokrwawiony portfel polskiego języka”. Albo Hłaskowy refleks w „Palcie
łąki umajone. Palcie ryż każdego dnia”. Tego typu literackich tropów, nie
zawsze sygnalizowanych, znajduję tu więcej. Może się mylę, ale czuję też w Jonestown pewien rodzaj groteski,
makabreski może, całość w każdym razie – niezależnie od bardzo konsekwentnie
rozwijanych motywów maryjnych – robi na mnie wrażenie nieco, nie, nie
surrealistyczne, to złe określenie, ale – bo ja wiem – Boschowskie? Dostrzegam
także, chyba się nie obrazisz, pewien rodzaj fascynacji złą literaturą, ale
„złą” w znaczeniu zła estetycznego, form niewydarzonych, pękniętych, naiwnych
lub świadomie niewykończonych. Przy czym to „zło”, pewne estetyczne malum, jest tu chyba szansą, wyjściem z
pułapki nadmiernej literackości, „kulturowości”, która jawi mi się po lekturze
jako pewne zagrożenie... Mam nadzieję, że do czwartku zdołam to wrażenie jakoś ubrać w
słowa. Tym bardziej, że intuicyjnie wyczuwam, że coś się zmieniło, np. w
porównaniu do Prawdziwie noc, ale nie
do końca potrafię powiedzieć – co?
Karol Samsel: Konradzie, dziękuję. Cieszę się,
że widzisz Jonestown w ten sposób.
Bardzo blisko prawdy. Jest tu spiętrzenie i spłaszczenie jednocześnie, jest sacrum, ale raczej jako zdrowy rozum
Księdza, którego Gustaw poddaje słynnej okrutnej próbie. I ma się okazać – czy
ugnie się pod siłą prasy drukarskiej, tej literatury – złej, brukowej,
grafomańskiego karnawału okrucieństwa. Więc i stąd „palcie ryż każdego dnia”,
wezwanie do poddawania tego, co sakralne próbie zdrowego rozumu. Ale,
Konradzie, ja to mówię tylko do sprowokowania Ciebie. Nie zależy mi tutaj na
ustalonej jednej linii interpretacji. Proces powstawania Jonestown był spontaniczny, nie projektowy.
I jest chyba przerost autotematyzmu, i przerost wielokulturowości. Ale widzisz,
to było spontaniczne, to był karnawał poezji, poddałem się pokusie karnawalizowania
tworzywa/materiału.
Zenon Kowalczyk, 1 |
Konrad
Zych: Mnie właśnie ten silnie autotematyczny rys, momentami
wyzwolony ze skrępowania tematem, pozaliteracką, tzn. od-rzeczową, od-cielesną
materią, niezwykle intryguje. Bo choć pewne elementy tego wewnątrz-literackiego
dialogu wydają mi się znajome, pewne tony wyczuwałem w Prawdziwie noc czy w Więdnicach,
tutaj uległy one jakby spotęgowaniu, wyolbrzymieniu. Stąd to wrażenie
„groteskowości”, choć – tak teraz myślę – jest to wrażenie mylne, bo jednak,
inaczej niż w grotesce, całą operacja odbywa się tutaj nie na żywej tkance
rzeczywistości, lecz na poziomie meta-, na spreparowanym ciele rzeczywistości
opowiedzianej, już zinterpretowanej. Cieszę się, że wspominasz o „próbie
zdrowego rozumu”, przez którą musi przejść to, co sakralne. Poniekąd właśnie
tak – jako próbę, rodzaj „obróbki cieplnej” – odbieram pobrzmiewający tu i
ówdzie idiom literatury złej, „źle urodzonej”, generującej rodzaj „brudnej”
przyjemności. I być może właśnie to przesunięcie akcentu na literackość, ale
literackość zdegradowaną, więcej: świadomą własnej degradacji, w jakiś sposób
przekuwającej ową świadomość w obscenę, sprawia, że ten tom wydaje mi się inny.
Kto wie, może nawet z całego tryptyku najbardziej intrygujący.
Karol Samsel: Mam
nadzieję, że tym Ci jakoś pomogę w interpretacjach. Wprowadzam w postaci motta
fragment Traktatu moralnego Miłosza:
„I choć się tobie wyda dziwne, / Że na to zło (fakultatywne) / Marnuję cenne
ciało wiersza – / Kwestia jest ważna, choć nie pierwsza”. To oczywiście
potwierdzenie Twoich intuicji, także tych Boschowskich („Widziałem to już w
gestapowcach, / U Hieronima także Boscha”). Omawiamy Traktat moralny na zajęciach z filozofii literatury w tej chwili ze
studentami, więc jestem bardzo blisko tych kontekstów.
Konrad Zych: Bardzo Ci dziękuję za ten kontekst, to niezwykle cenna wskazówka – a
jednocześnie, tak to odbieram, pewne dookreślenie tego, o czym pisaliśmy tu wcześniej.
Mam nadzieję, że uda się wszystko, a przynajmniej dużą część z tego zawrzeć w
blurbie.
Karol
Samsel: Rozmowa z Tobą bardzo mi pomogła, dzieło w świetle odbioru dookreśla
dzieło w świetle tworzenia, i nieistotne zupełnie dla mnie – że na poziomie
paratekstu. Ten paratekst z Miłosza jest tu istotny, a Ty bardzo mi pomogłeś,
mówiąc tutaj wprost o literaturze złego smaku.
Konrad
Zych: Dla mnie samego jest to niezwykle cenna możliwość przejrzenia się w
cudzej myśli, skonfrontowania z tym, co nierzadko stawia nieprzekraczalne
bariery, ale ujawnia coś, czego w samym sobie nie przypuszczałem. Tak było
wcześniej z figurą łotra, która zorganizowała mi lekturę Więdnic, tak jest i teraz z groteską, Boschem i idiomem literatury
„źle urodzonej”. Dokąd to zaprowadzi - nie wiem, ale czuję ekscytację.
Karol
Samsel: Chciałem Ci jeszcze powiedzieć, upewnić się, że nie masz nic przeciwko.
W toku dyskusji redakcyjnej z Pawłem Nowakowskim doszliśmy do wniosku, że sformalizujemy
cały tryptyk. Nadałem mu tytuł „Trzy pogrzeby” i chciałem ów tytuł - dla przypieczętowania
faktu – wprowadzić do Twojego blurba.
Konrad
Zych: Oczywiście, nie mam nic przeciwko zamianom, wszystko akceptuję.
Karol
Samsel: Przeczytałem jeszcze raz swój tomik i tym razem skupiłem się na temacie
przemocy w książce i na tym, co Ty nazywasz literaturą złego smaku. Chciałem Ci
o tym napisać, Konradzie. Eskalację tego zauważasz pewnie w części czwartej.
Oczywiście patronuje temu Miłosz, bo już wcześniej nazywałem siebie psychopatą
z miseczkami z ultrafioletem. Więc tutaj także znajdziesz patologicznie
wykorzystany cytat z wiersza Który
skrzywdziłeś do wiersza Welon.
Czy mogę pozwolić sobie na dosadność, Konradzie? Ten naturalistyczny wątek
otwiera Traffic in souls, gdzie
zostaje odprawiony, pożegnany i ocalony w jakiś sposób trudny liryzm. Pozostają
cząstki białka, końce kodonu. Tytułowy welon to plamy spermy z pośmiertnych
erekcji irańskich poetów. Nie zostaje to powiedziane wprost, zostaje to sproblematyzowane
i odpowiednio udekorowane, aby nie dostrzec wulgaryzmu. Ale problematyzacja
prowadzi do kolejnych pytań. Jeśli przyjmiemy, że na trzech poetów planktonu
przypada jeden poeta kamienia, na trzech „małych” jeden „idiomatyczny”, jak odróżnić
spermę planktonu od spermy kamienia. W Rękawiczce
(z Szyllera), kolejnym wierszu wyjaśniam, czemu angel lust uczyniłem tematem tekstu. W tym tomiku ręka to „kamień polny
w runie z wyrwanych palców”. Chodzi o sacrum
literatury, idealizację. To, co ludzkie, objawia się także w lęku przed
artykulacją. Ludzkie są tabu. Rękawiczka jest ludzka, dziesięć palców jest
ludzkie. Literatura wulgarna to literatura ręki z odciętymi palcami – idealnie
owalna, przez to nieprzypominająca krzątliwości natury symbolizowanej przez biblijną
Martę, symbol życia, idealnie owalna, boska jak Maria. Przez to przerażająca.
Chciałem przekroczyć tę granicę, nie w celu pochwały sacrum literatury, jak mówiłeś, ale pokazania, że w sacrum literatorum tkwi terror ontyczny,
horrror metaphysicus. Że w
literaturze gen boski, czy gen geniuszu – to patogen.
Przepraszam za dosadność, ale wierzę, że
zrozumiesz. Gdybym Ci nie ufał głęboko, Konradzie, nie powiedziałbym tego, co
przed chwilą. Staram się przybliżać Cię do książki, którą świetnie czujesz.
Dziękuję Ci za pomoc w jej oświetlaniu. Wiersz Jan Reda to strona Marty, strona życia, zażarcie w tym tomiku
walcząca ze stroną Marii (tak, wracam do głównej antynomii Prawdziwie noc). Wiem, Konradzie, pozostaję niespójny z samym sobą,
w wierszu Marta i Maria przecież
postulowałem ich idealne połączenie. Ale w planie całej mojej twórczości to
chyba zaledwie utopia pozytywna, której daję się co jakiś czas ponieść.
Nie znaczy to, że nie należy tego Bożego
patogenu badać, czy twórczo eksplorować, ale chyba – należy z całą świadomością
pozostawać w trakcie tych czynności przy myśli, że uprawiamy nie medytację,
lecz patomedytację, bo Bóg może wszystko, także stworzyć kamień, którego nie
potrafiłby unieść, także stworzyć słowo o sobie, o świecie, o swoim stworzeniu,
jakkolwiek, które będzie mu urągać. Tak określiłbym transcendentalny wymiar
złego smaku, który kiedyś przywołałeś, pewnie nawet – metafizyczny. To
stworzenie przez Boga z pełną skalą jego wolności słowa, które będzie mu
urągać, celowo jest w tym
tomiku zestawiane z pisarstwem tych, którzy fundowali
polski język literacki na logocentrycznej podstawie (spójrz, Konradzie, ile w
tym zbiorze aluzji do Kochanowskiego, autora Czego chcesz od nas, Panie i jak wiele Norwida, autora Rzeczy o wolności słowa). Norwid to casus całego tryptyku, ale Kochanowski
instalowany jest przede wszystkim tutaj, aby uprawomocnić najszerszą
perspektywę interpretacji, tę brzegową – do samych źródeł polskiego języka
literackiego…
Zenon Kowalczyk, 2 |
Taki zamysł przewrotu kopernikańskiego w
literaturze. Tym się różni od Kanta, że jest głęboko autoironiczny i
autogroteskowy. Samoniszczący dla siebie. Także w sensie materialnym,
Konradzie. Tu wysiłek stworzenia w pierwszej części odpowiada wysiłkowi
zniszczenia w drugiej. Lekturę można więc porównać do aktu, seansu, a wysiłek
twórczy do stworzenia warunków chwilowej, jasnej dla czytelnika percepcji, a
następnie unicestwienia wszelkich śladów zarówno po niej, jak i po narzędziach
wytworzonych przez autora w celu ułatwienia tego postrzegania. Zaprogramowane
samozniszczenie.
Konrad
Zych: Karolu, dziękuję Ci serdecznie za te myśli, pozwolisz, że częściowo
uchylę się od odpowiedzi: zbyt wiele bodźców, z którymi muszę się dopiero
uporać. Poukładam to sobie na spokojnie, skonfrontuję ze swoimi wcześniejszymi
intuicjami. Z pewnością trop, który rzuciłem wcześniej, tzn. odniesienie do
literatury złego smaku, dziś raczej napisałbym: literatury „źle urodzonej”,
zdegradowanej (bo nie idzie mi tu wyłącznie o kwestie estetyczne, myślę, że w
tym punkcie się zgodzisz), wymaga domyślenia, niemniej – czuję, że jako czytelnik
nie powinienem (nie chcę?) z niego rezygnować.
W pewnym sensie obok Hłaski, nota bene Hłaski późnego,
estetycznie i intelektualnie wątpliwego, naprowadził mnie na ten ślad właśnie
Kochanowski, którego postrzegam w tym kontekście nie tylko jako jednego z ojców
czy kodyfikatorów języka, lecz także emblemat, zwulgaryzowany symbol,
otwierający w umyśle czytelnika szereg interpretacji „szkolnych”,
„publicystycznych”, spetryfikowanych do tego stopnia, że obracających się we
własną karykaturę. Kochanowskiego-kodyfikatora, a uwagę tę można by odnieść i
do Norwida, i do Miłosza, coraz trudniej czytać zresztą w oderwaniu od tego
drugiego Kochanowskiego. Kochanowskiego z uczniowskiej rozprawki,
Kochanowskiego – hasła w szkolnym słowniku, Kochanowskiego – polonistycznej
jawajki. To też, w jakimś sensie przynajmniej, literatura złego smaku.
Nie pamiętam już kto, bodaj Piotr Matywiecki, w jednym z
numerów „Kwartalnika Artystycznego” wymówił się od odpowiedzi na pytanie o
swoich mistrzów, wskazując właśnie na pewną źródłową niemożliwość recepcji
Mickiewicza, Kochanowskiego etc., których otrzymujemy jak na tacy: już
przepuszczonych przez filtr interpretacyjny poprzedników. Ja bym dopowiedział:
także przepuszczonych przez filtr złego smaku, przemienionych z kodyfikatorów w
pewne gotowe struktury, poetyckie prefabrykaty, funkcjonujących jako estetyczne
bonum i malum jednocześnie. I ten Kochanowski, niezależnie od kapitału
kulturowego czytelnika, od jego wnikliwości i oczytania, zawsze odezwie się
najpierw zadaną, może nie dość pilnie odrobioną lekcją, zaduchem akademii,
będzie jak hasło, które wymaga natychmiastowego odzewu. Te dwa projekty, powiem
mniej wiążąco: dwie ścieżki lektury, tzn. wędrówka ku źródłom polskiego języka
i uleganie pewnemu automatyzmowi recepcji, kapitulacja przed stereotypem, są
dla mnie tożsame. To jakby dwie strony tego samego doświadczenia. Gest
prawodawcy, suwerena, jest nieodłączny od jego parodii, ustanowienie sacrum równa się zgodzie na profanację.
Gospodarz otwierający domostwo dla gościa staje się żywicielem pasożyta.
Przekładając te metaforę, ukradzioną Josephowi Hillisowi
Millerowi, na problem specyficznie literacki, widziałbym to tak: sam gest
odsyłania do źródeł, jego ponawianie w szeregu aluzji, jest równoznaczny z
przywołaniem złego smaku. Przy czym źródłem jest tu dla mnie nie tyle
Kochanowski, Mickiewicz etc., ale gest ustanowienia kanonu, kodyfikacja dokonana
rękami różnych Leonów Borowskich, Józefów Królikowskich, Łukaszewiczów et consortes. Albo inaczej: może poeta „idiomatyczny”
musi zostać uznany przez poetów „małych”? Może to oni, tak naprawdę, czynią go
tym, kim jest dla nas: poetą „idiomatycznym” właśnie? Czy nie znaczy to jednak,
że jako taki jest produktem złego smaku?
Wiem, uprawiam erystykę, ale tu właśnie, paradoksalnie,
widziałbym pewien punkt, w którym możemy się spotkać, mianowicie samą przemoc.
„Literatura wulgarna to literatura ręki z odciętymi palcami” – dokładnie tak.
Ale, tak sądzę, my innej ręki nie znamy. Rozpoznajemy własną, ludzką, pięciopalczastą
dłoń w jej bezpalcym, wygładzonym emblemacie: obrazie, który wnika w nasze
ciało, jak ten Millerowski pasożyt, i je zaraża. W tym sensie intruz staje się
nieodróżnialny od żywiciela, żywiciel jest własnym pasożytem. Tak myślę: może
nasz dramat nie polega wcale na tym, że znamy tylko Martę, Maria zaś jest
wyłącznie pewnym docelowym, nigdy niezrealizowanym ideałem, lecz przeciwnie,
nie ma dla nas nic poza Marią, Marta – nie istnieje. Pochwała sacrum literatury byłaby wówczas zgodą
na tkwiący w niej ontyczny terror, zakwestionowaniem Nietzschego: umarł
Człowiek. Umarł Człowiek – znaczy: nie ma Marty, jest tylko Maria, jest tylko
Bóg.
Karolu, wybacz, jeśli rozminąłem się z
Twoimi intencjami i nazbyt daleko odbiegłem od Twoich uwag, ale potrzebowałem
„domyślić” ten zły smak do końca…
Karol Samsel:
Rozumiem, Konradzie. Nie, jesteśmy wciąż w horyzoncie Jonestown. Umarł Człowiek, jest Bóg. Ale w świecie bez Człowieka,
to Bóg towarów, Bóg złych smaków, Bóg hurtu, Bóg-hurtownik. Jak w Wierszopolu, Wierszopolu: „poepol i
słowopol”. W towarze zapisane zostało jednak Boskie tchnienie – to dramat
naszej epistemologii, tak widzimy towar, jako coś, przez co „prześwieca” jakby
świętość Boga. Nie jako coś świętego – dlatego to nie prosty fetyszyzm, nie
zwykły wróg, który podstawiałby się pod zasięg argumentów. Nowych znaczeń i
nowych wymiarów nabiera w takiej sytuacji słowo „dewocja”, nowej mocy –
upiornie sprawczej zupełnie – zawołanie o devotio
moderna. Niebywała jest siła dewocji w świecie, w którym jesteśmy skazani
na Marię, prawda?
Zenon Kowalczyk, 3 |
No comments:
Post a Comment