Nad miasteczkiem
spadnie
niewiędnący
deszcz,
spłynie po
trylinkach.
Da nam odpocząć.
AltissimumAbiectum
Krzysztof Schodowski, Jaskinia cudów |
Nie
dał nam odpocząć, ojcze, którego już nie ma. Nawoływałem ciebie tysiącami języków
świata, w środku nocy rozgrzewałem twoim imieniem zarośniętą skrzeplinę zegara
słonecznego. Nie nadchodziłeś, choć znalazłem się na stęchlisku. Spójrz więc,
ojczymie: w tej fałdzie doliny zgwałcono kobietę, a w tamtej spalono ją żywcem.
Nie bez cienia prawdy mówi się przecież, że w ogniu da się złączyć strefę
tropikalną z arktyczną. Nie dziw się temu: to zwykłe małżeństwo smaku – nawet
ojciec wszystkich ojców, Noe leżał pijany i nagi w swoim namiocie, w chramie
starych poranków. A tymczasem przedmioty naszych trosk przestawały cokolwiek
znaczyć: weźmy browning, którym kiedyś przestrzeliwano nogi – okazał się ostrym
kawałkiem muszli. Siekiera – różą zdarzeń, a praszczęta – alegorią biegu po
światło.
Dość
na tym, bo smutki są daremne, a breja pieśni – nikomu niepotrzebna. Żyjemy,
ojczymie, w tej wieczności, która porozrywała tętnice czasu i przestrzeni. Nie
w tej, która usiłowała z powrotem osadzić na iglicy bełkocącą ruletkę rzeki. „Straight
Up i Dozen Bet” – wyszeptałby Paul Éluard, widząc nas w cieniu dwoistym: ciebie
pod postacią kobiety, mnie we wcieleniu anioła. I miałby rację: ja, anioł, słałem
do Ciebie, kobieto, listy z pola walki. Front przez moment okazywał się
jaskinią cudów, w której nic już później nie rodziło się z ufności. I nadszedł
sierpień, ojczymie, obryzgując nam twarze w pierwszym uderzeniu porodu. Tęgie
lato wypełnione pogodą rozciągniętą na fletni flamandzkiej w kwadratach obwodów
elektrycznych. Z czerniejącym złotem, z cytryną w lewej dłoni, zszedłem do
otchłani.
*
**
Wpierw
odwiedziły mnie moje dwie nieżyjące córki, Pycha i Chciwość. Pierwsza niosła w
rękach chwiejącego się, jadelitowego ptaka – symbol wojen i gwałtu. „Tatko,
spójrz tylko, tateczko – on wygryzł swoją wątrobę: sęp czy perliczka?” –
zapytywała, wskazując na płat mięsa na posadzce splądrowanej, królewskiej
bawialni. Myślałem, słuchając Pychy: „Jak dobrze byłoby się ukryć w obrzękłej
gęstwinie cienia – z dala od meduzy Parkinsona, kolibra Alzheimera, tchórzliwej
myszy wrzodu. Jak wspaniale byłoby stąd zbiec – wyjść z krain tyk chmielu i
wielkich pastoralnych dzieł służby: Giotta i Göringa, Richelieu i Meiwesa”. Dokładnie
w tamtej chwili zobaczyłem Chciwość. Stała w poplamionej, podciągniętej
sukience i usiłowała oddać mocz, ale po źdźble łydki zsunęła się jedynie
dorożka pełna krwi i uderzyła o ziemię. Wniebowstąpienie – mówili ci, którzy w
oknach i na tarasach uważnie śledzili jej ruchy. Ziemiorództwo – drwili rozciągnięci
na oprawnej skórze połonin, bawiący się rozbitym bębenkiem traw.
Krzysztof Schodowski, Oko sternika |
Ryba
narodu jest śliska i wypukła. Dość powiedzieć, że wydobyta z wody, jaśnieje światłem
przeczuwającym harpun. Oku sternika nie umknie mimo to żaden enzym rodzącej się
materii, żaden szczęśliwy alikwot. „Wemkną nas w mieszek jako czynią łątkom” – Francją
nazwiemy podziw, z jakim spojrzymy na rozbite szkło, Hiszpanią – południowy smak
chleba, Rosją – lilię, która wyrośnie na gruzach wysadzonej drukarni. „A
wszystko będzie jeszcze mogło powrócić do siebie, toteż znajdzie się w końcu w
złotej łodzi, w źródle domu na Krochmalnej, w lampie i migdale żarówki”. Tak
przepowiedziało mi moje matczysko – stara, rozkiełkowana tkanka, wiele lat temu
nazwana przez swoich kochanków Nieczystością – uroczysty zalążek i matka innych,
pustynnych matek: Rembrandta i Jamesa Whistlera.
Fotonem
lampy helowej oraz palcem anioła napisano jednak: opuścisz ją, zostawisz
Nieczystość i złączysz się z żoną, Zazdrością. Postanowiłem okazać się tym
słowom wierny, skoro – jak pouczyły mnie już dzienniki chorób – najlżejsza
śmierć miała się dokonywać w plazmie przywiązania. Ach, Kriszno – mały,
boazeryjny bożku z zimnych, listopadowych ubojni i z rozdętych baretek – czemu
mnie nie zatrzymywałeś? „Historia jest deseniem chwil wiekuistych”
– powiedział Eliot szczęśliwy, zanim strzelił do żony, a wszystko zawyło. I
nigdy później – różnicy, białka pośrednictwa, patrolu widm lub mar: Vivien Haigh
potknęła się, oklaskując tułowiem podłogę. Między arką skomlącą a arką mlaskającą
– włochate futro świata i niezdarne żądło białego zadziwienia. Jesteśmy w
odwiedzinach, przed porą udoju – nasze wszystkie uczynki, dzieło życia,
niewiedza – nabrzmiewają strukturą.
Krzysztof Schodowski, Vivien Haigh |
*
**
Bądź
więc odważny, bracie mój – mój Nieumiarkowany: po wypukłym sutku snu o Akropolu
spływa właśnie mleko Empire State Building. Wymię i emulsja znów przejrzą się w
sobie jak w delcie lub w korycie. A jeśli odnajdziesz Graala architektów?
Dlatego spiesz się – może odszukasz magnolię z Port-Royal i obwiedziesz dom
ojców grecką klamrą runa… U skrzydła tej klamry stanie nasz ojczym z tułowiem
mokrym od uderzeń młotka. Już wtedy będę wiedział: przybył Kaliban, zdolny
uczeń Gniewu. U ogona tej klamry stanie nasz ojczym z kostkami wybitymi kijkiem
trekkingowym. Już wtedy zrozumiem: dotarł Trinkulo, pobożny syn Lenistwa.
_________________________
Tytuły rysunków Krzysztofa Schodowskiego są wariantami tytułów pierwotnych, dostosowanymi do układu istniejącego w prologu Siedem.
Cyt. za: T.S. Eliot, Little Gidding, [w:] idem, Szepty nieśmiertelności, tłum. K. Boczkowski, Warszawa 2001, wydanie trzecie uzupełnione, ww. 235-237.
_________________________
Tytuły rysunków Krzysztofa Schodowskiego są wariantami tytułów pierwotnych, dostosowanymi do układu istniejącego w prologu Siedem.
Cyt. za: T.S. Eliot, Little Gidding, [w:] idem, Szepty nieśmiertelności, tłum. K. Boczkowski, Warszawa 2001, wydanie trzecie uzupełnione, ww. 235-237.
No comments:
Post a Comment