Maksymilian Tchoń |
Maksymilian Tchoń: Czuję,
że w Twoim tomiku przewija się motyw powinności pisarskiej. To, do czego zmierza
licentia poetica, warunkuje następstwa podejmowanych po sobie czynności – od
konceptu wiersza po uwznioślenie go motywem sacrum i nadanie mu wartości
pryncypialnej jako przedmiotu sprawczego naszego istnienia. Nasuwa mi się
pytanie, czy tak idący trop zdobędzie określony cel, który wydaje się być tu
kluczem do zrozumienia codzienności. Do akceptacji powszedniości dnia, nieubranego w żadne formy, kanony i reguły. Czy tak daleko idąca analiza reinterpretuje inicjalność naszych poczynań w kwestii osiągnięcia upragnionej
eudajmonii?
Inicjalność, czyli początkowy akcent mieszczący się w podstawach naszej kultury, jest czymś dobrym, a może czymś złym, a może jednym i drugim…? Co oznacza dla mnie apostolstwo pisania i czy dystans, który jest pomiędzy sferami poznania, czy poznawania coraz to nowszych technik pisania i uwrażliwienia na piękno – odnosi się do naszego codziennego życia i warunkuje przez to niemoc podmiotu lirycznego względem samego siebie (autora) demiurga, który jest tylko narzędziem w ręku inspiracji, a może sugestią myśli, które wyłącznie w bliskim związku z Bogiem mają szansę nabrać charakteru pełnoprawnego organizmu literatury?
To tak jakby horror vacui przenieść na teren poezji i całe jej piękno określić formą – modelem, który jest wydmuszką i pęka za lekkim dotknięciem wiatru. Jak więc koncepcja poezji wpływa na tzw. zwyczajowe pojmowanie sztuki? Czy poezja to coś „ponad”, coś „przedniego”, a może tylko zwykły ogólnik, banał, głupstwo? Czy to moda, czy może powinność artysty determinuje wszystkie nasze czynności zmierzające do uchwycenia wyniku rzeczywistości? Którą jest proza codzienności, jakkolwiek by chcieć nazwać pospolitość konwencjonalizmu? Tradycjonalizm a użytek, w tym dobro wartości?
Powiedz, proszę jak rozumiesz akt twórczy i twórczość poetycką rozumianą stricte kulturowo, czyli (mówiąc językiem potocznym): czy kultura, którą się otaczamy wpływa na nasz język i kieruje naszymi zachowaniami, metaforami i literacką (śmiem powiedzieć) strategią?
Karol Samsel: Po pierwsze,
odpowiem Tobie, Maksymilianie, twierdząco. Tak. Powinność pisarska jest dla mnie
czymś początkowym, z niej wybija źródło pisma. Nie byłoby słowa, gdyby nie było
woli ludzkiej, gdyby nie było ręki ani serca. Teraz czas na odpowiedź
przeczącą, której źródłem jest głęboki, liminalny smutek, w którym pozostaję zanurzony
od lat. Nie wierzę, aby owa upragniona eudajmonia, o której piszesz, była dla
mnie do zdobycia. Powiadam: dla mnie, bowiem daleki jestem od stwierdzeń,
jakoby była tajemną twierdzą warowną, niedosiężną dla kogokolwiek. Niedosiężną dla mnie –
może najpełniej mówi o tym jeden z wierszy o proroku i perwersie. O ile
istnieje prorok dobry i rozumny, o ile istnieje dobry i proroczy rozum, może
(ale nie musi) do tej Ziemi Obiecanej dotrzeć. Ja – z całymi skalami perwersji,
deformacji i złego smaku, które reprezentowane są w moich książkach, także w Jonestown – pozostaję „na Wschód od
Edenu”.
Powiedziałeś
jeszcze, by tym bardziej udobitnić swoje stanowisko, o apostolstwie literatury.
Mój Boże, jak chciałbym stać się uczestnikiem Dziejów Apostolskich literatury,
nie ich prokuratorem. Chciałbym paulizmu, nie piłatyzmu. Chciałbym być
Bartłomiejem, Janem, Markiem, Łukaszem, Piotrem, wreszcie Pawłem z Tarsu, nie Piłatem.
Ale tylko umycie nóg pozostaje chrztem pokory, umycie rąk to skok, upadek, runięcie w przeciw-chrzest, w
coś dechrystianizującego z fundamentu. Maksymilianie, interesuje
mnie piłatyczna historia literatury i piłatyczna historia poezji. Fascynuje
mnie możliwość piłatycznego Norwida i piłatycznego Conrada. Piłatyczna teoria
literatury wreszcie – to moje spektrum spojrzenia na dzieło literackie. Kiedy uprawiam kokieterię wobec swoich słuchaczy albo czytelników, a kokietuję retorycznie, bezinteresownie,
kokietuję quaemodo Pilati, na sposób piłatyczny.
I żaden inny. Prowadząc warsztaty literackie, uczę piłatyzmu, wychowuję młodych
Piłatów, lub w najlepszym wypadku: dbam o rozwój piłatycznego pierwiastka
młodych Pawłów z Tarsu. Kim więc jestem?
Piszesz, że tylko w
bliskim związku z Bogiem ma szansę narodzić się „pełnoprawny organizm
literatury” oraz że jedyna prawdziwa samotność poetycka to samotność
chrześcijańska, tzn. ta, która rodzi się z amnezji chrześcijańskiego korzenia
literatury. To stawia Cię w pozycji poety chrześcijańskiego, Maksymilianie, logocentrysty,
tak jak mnie od Ciebie oddala jako tułacza po ziemiach „na Wschód od Edenu”. „Przecież
i ja ziemi tyle mam, / ile jej stopa ma pokrywa, / Dopokąd idę!” – powiadał Norwid.
Ale jego pielgrzym zmierzał nie „na Wschód od Edenu”, częściowo przynajmniej
oświetlony Bożą lampą.
Czym jest więc dla
mnie akt twórczy oraz twórczość? Nazwałeś już to, Maksymilianie. Uchwyceniem
wyniku rzeczywistości. A tym wynikiem jest dzieło twórcze. Jest ono efektem
specyficznego antyrównania, czy może nazwałbym to szerzej: operacji antymatematycznej.
Rzeczywistość jako suma faktów przyrodniczych i egzystencjalnych, składników percepcji
i refleksji, nie tworzy jeszcze dzieła. Proces stwarzania dzieła to antyrównanie,
tj. przeciwrównanie, którego rozwiązanie ma dowieść nierówności obu swoich
członów. Człon lewy nie będzie tutaj równał się prawemu, zrównywanie zaś obu członów będzie czynnością poetycką i tragiczną, nie zaś pogodną i matematyczną. To będzie jego realne anti-haecceitas. Wielkość człowieka i wielkość twórczości, i być może jej arbitralny oraz
podstawowy sens polegają jeszcze na tym, że strona wynikania, tj. strona lewa nie zawsze
będzie większa od strony sumowania, tj. strony prawej. Artyzm zaczyna się wraz
z uchylaniem sumy realizmu jako wyniku sumowania rzeczywistości, o punkt, dwa, trzy, w górę, w dół. A z geniuszem
co mielibyśmy zrobić? Geniusz to zapewne wielokrotność którejś ze stron, prawej
czy lewej. Być może strona lewa jest iloczynem strony prawej (choć mogliśmy
tylko sumować), być może strona prawa – jest iloczynem lewej. Wierzę bowiem głęboko
zarówno w geniusz doświadczenia dodatniego, w dodatnie multiplikowanie sensów
dzieł, jak i w geniusz doświadczenia ujemnego, tzn. w ujemne multiplikowanie sensów.
Mistycyzm widzę po obydwu stronach tego przeżycia: zarówno jako ontologiczny
precedens, jak i jako ontologiczny antyprecedens. To właśnie – precedens lub
antyprecedens w jego pisarstwie – czynią poetę idiomatycznym.
Dobrze, a teraz
czas na prawdziwą odpowiedź. Bliską skóry i wnętrzności. Twórczość jest dla
mnie wyrzucaniem siebie w powietrze, aby w rozbitej na skutek upadku,
oddziaływania siły grawitacyjnej cząstce odnaleźć Dobrą lub Złą Nowinę o sobie
samym. Poezja to dla mnie, Karola Samsela pokrwawiony kod genetyczny, bowiem
tylko pokrwawiony, rozbity, przystrojony w wieniec z ciernia, nim rozszarpany,
rozplątany na cztery strony świata, po orficku zmiażdżony – raz ustalony w sobie
genom – uwalnia z siebie język prawdy. Twórczość jest więc samobójstwem. Przekraczaniem,
aby dotrzeć do tej części siebie, która nie jest jeszcze dotknięta chorobą
niewolniczą. Wykrwawianiem się w więzieniu celi, by sprowokować tych, którzy
mogą mi dać wolność, wynieść mnie na zewnątrz. Akt twórczy, o który pytasz, Maksymilianie,
jest głębokim, przesadnie głębokim podcinaniem sobie pęcin, by zjawił się ktoś –
Bóg, gospodarz, naczelnik aresztu, Godot, Wielki Inkwizytor, plantator, hodowca,
nadzorca, ogrodnik, lekarz, weterynarz, konstabl, kolonizator, pracownik ambasady,
dyplomata, cieć, gospodarz domu, ubezpieczyciel, komornik, natchnienie, język
ognia, język deszczu, anty-język – który mnie uwolni, wyda z powrotem odległemu
światu, zezwoli na wyniesienie na słońce i powietrze.
M. Tchoń: A więc zarówno dla Ciebie, jak i dla mnie akt twórczy i celebracja jego strumienia świadomości, zakorzenionego w tradycji od zarania, to takie Ciudad del Sol. Czy się mylę?
K. Samsel: Właśnie tak. A Campanella za swoje „del Sol” był torturowany, choć inaczej niż Savonarola lub Giordano Bruno – przeżył. Zwolniony, uznany za obłąkanego. Łaskawie i wielkodusznie zwrócony własnemu demonowi ascezy i introspekcji, którego dziś, w XXI wieku nazwać moglibyśmy Psychiatrosem lub Terapeutosem, Bogiem-Terapeutą w nas samych. Ale Ecce homo i ecce cogitationes. To właśnie moje myślenie, dokładnie to. Pełne nieufności i wycofania wobec „del Sol”. Gotowe dla wyzwalania się z owego „del Sol” do gwałtu na sobie samym, do przemocy zadawanej samemu sobie. Do amputacji tego, co głupio i uporczywie będzie utrzymywało, że jest „ze słońca”, że jest Amonem-Ra, że było na początku, a przez nie stało się coś niezgłębionego, wręcz pan-negatywnego. Że (dla dobrego przykładu) przez nie – nic się nie stało, co się stało...
Karol Samsel |
No comments:
Post a Comment