Karol Samsel
Prowokacje ewokatora.
W głąb książki Filipa Matwiejczuka, Różaglon
Nazwałbym go współczesnym ewokatorem,
aczkolwiek (solennie uprzedzam) ażeby właściwie mnie zrozumieć, trzeba by
cofnąć się w głąb historii literatury do podstawowych prac Stefana Sawickiego o
pojęciu ewokacji poetyckiej. Ograniczę się do najbardziej hasłowych, a także obiegowych stwierdzeń badacza: „Poezja […]
jest sztuką językowej ewokacji”, a więc „wraz z zanikiem sprawności
ewokatywnych języka ginie to, co nazywamy poezją”. Idźmy dalej, nie tylko
klasyczna progresja stylu, motywów bądź rozwiązań – również „sam proces
ustawicznej transgresji podlega ewokacji: uobecnieniu”. Funkcja ewokatywna w tej
perspektywie nie jest tylko znaczeniem desygnatów, ale… znaczeniem ich
znaczenia. Tzw. funkcja ewokatywna to, inaczej sprawę ujmując, samo serce
„wielkiej całości” – poetyckiej sytuacji komunikacyjnej – a w swoich
najlepszych tekstach Matwiejczuk potrafi tę funkcję maksymalnie aktualizować.
Dowodem i poręczeniem owej kompetencji jest popisowy wiersz Różęglon otwierający,
Wiersz złączka ze znakomicie dobranym, bardzo charakterystycznym mottem
z Ewangelii Filipa.
A o czym wspomniane tutaj motto traktuje?
Najkrócej mówiąc: o tym, że „świat jest zjadaczem trupów”, jednak „nikt z tych,
którzy żywią się z [prawdy], nie umrze”. Nie ignorujmy gnostyckiego, a na poły
nekrokanibalistycznego skojarzenia, które wzięte z apokryfu niesymbolicznie,
mogłoby wprawiać nas w spore zakłopotanie. Chorobliwość tego
pseudoewangelicznego cytatu to bowiem dla Matwiejczuka legitymacja dalszych
postępowań (transgresji, przeobrażeń) literackich. Niewiele chyba ryzykowałby
ten, który orzekłby, że spisana po koptyjsku Peuaggelion pkata Philippos
to u polskiego poety (także debiutanta) „rozruch” skatologicznej wyobraźni
wkrótce mającej niepodzielnie zapanować na kartach jego książki. Tak
rzeczywiście jest. Dokładnie w ten sam sposób, jak niegdyś Dante, a jakiś czas
po nim Baudelaire, Matwiejczuk nie bierze jeńców, skrupulatnie formułuje
równanie transgresji dla skrojonej dla siebie metafizyki obrzydzenia. To
równanie Boskiej komedii i Kwiatów zła – uświadommy to sobie. Ryzykownymi,
ale także wstrząsającymi „skatoikonami” wypełniony zostaje wiersz Matwiejczuka Utopia
szambonurka – czy wszakże to nie ta sama sprawność ewokatywna, która w
swoim czasie charakteryzowała poszukiwania Baudelaire’a, choćby w Padlinie?
Istnieją ludzie,
Których z jakiegoś powodu jara to, że mogą
się zanurzyć
W szambie. Czy to coś takiego, jak droga
aghorich, tylko że
Zamiast oklecać się w prochu zmarłych,
obtaplują się w
Ekskrementach ku obrzydzeniu i obrzyganiu
słabych kleniaków?
Właśnie dlatego młody poeta jest urodzonym
ewokatorem. Ewokatorem – nie prowokatorem. Jego moc ewokacyjna będzie tu
zależna wprost proporcjonalnie od jego więzi intertekstualnej z pierwowzorami.
Matwiejczuk nie wskazuje, oczywiście, na istotność tej więzi bezpośrednio, ale
wskazuje na Ewangelię Filipa. Nie przyznaje się do tekstów, ale zdradza
sympatię (a przynajmniej predylekcję) do światoburczych mitów literatury oraz kultury
(zaś Dante, a także Baudelaire to dla XXI-wiecznego debiutanta takie właśnie
mity i mitemy). Wprowadzenie wątków koprofilskich to ostateczne wysycenie
toposów Dantego i Baudelaire’a. Matwiejczuka „różaglon” to po trosze „polski
kwiat zła”, zakwitający w sporym
opóźnieniu w stosunku do tego francuskiego, sprzed półtora wieku. To
także (koniecznie bądźmy na to wrażliwi) zapytywanie o piękno: w czasach
postestetycznych (oraz postostatecznych). Poniekąd w imieniu autora, zdradza
się nieoczekiwanie z tym zaangażowaniem jego czujny komentator, laureat Nagrody
Literackiej Gdynia za tom Wyrazy uznania, Piotr Janicki. Jego studium znajdą
Państwo w drugiej połowie książki Różaglon.
Wydaje się, że nader świadomie Janicki
rozczytuje tom Matwiejczuka, powtórnie go zakodowując, a właściwie przekodowując i zakodowując
modernistycznie, poprzez odwołania do Rainera Marii Rilkego. Wyszukane
skojarzenie Matwiejczuka z Rilkem mimo wszystko może dla nieprzygotowanego
czytelnika zabrzmieć uderzająco, tym bardziej, że zostało ono oparte na bardzo
gruntownych podobieństwach między jednym a drugim, dotyczących muzyki, a nawet
i semantyki wiersza rilkeańskiego. „Strofy pieśni ludowej można […] porównać do
[odświętnych] naczyń umieszczonych w wartko bijącym źródle”. To zapisuje Rilke, to
samo Janicki cytuje i odważnie odnosi – w skali jeden do jednego – do
konkretnego wiersza Matwiejczuka, Serce. Śmiała decyzja, potwierdzająca
jednak to, o co sam Matwiejczuka bym podejrzewał. Różaglon to tytuł
wieloznaczący, zdradzający flirt dwudziestopięcioletniego artysty z wysokim
modernizmem, tytuł naraz rilkeański i baudelaire’owski. A jeżeli Janicki uważa,
że Filip Matwiejczuk rozstawia w swoich wierszach „odświętne naczynia” w „wartko
bijących źródłach”, to moja praca zostaje chyba wykonana za mnie: powiedziane
zostaje zupełnie wszystko. Trudno tu o bardziej obrazowy przykład tego, czym
jest ewokacja poetycka, a o tę szło mi od początku. Nikt lepiej aniżeli Rilke
nie wytłumaczy w tej chwili natury sprawności ewokacyjnej, a właściwie –
ewokacyjnego pietyzmu. Janicki z kolei rozstrzyga już właściwie za mnie, że
świadectwo Rilkego lgnie, przylega do praktyki poetyckiej Matwiejczuka
perfekcyjnie, niczym… ciało do koszuli. Czy rzeczywiście nic już do mnie nie
należy?
Po wskazaniu (a mam nadzieję, że i
udowodnieniu), że Matwiejczuk jest – co do rdzenia, co do swojego centrum –
poetą wysokomodernistycznym (Dante, Baudelaire, Rilke), chciałbym powrócić
jeszcze na chwilę do świetnego Wiersza złączki, od którego zacząłem i
przywoływanych już przeze mnie sądów Sawickiego, jakoby „sam proces trangresji
podlegał ewokacji”, czyli „uobecnieniu”. Właśnie transgresją, która sama siebie
uobecnia w ewokacji (albo ujmując jeszcze inaczej: działaniem poety-ewokatora,
który stawia przed sobą lustro), wydaje się Wiersz złączka. Dla mnie
samego utwór jawi się przede wszystkim jako wykład metody, która w obrębie
uniwersum Matwiejczuka obowiązuje – metody, którą wpierw należałoby
przysposobić, a następnie – bezzwłocznie zużytkować. Po to, krótko mówiąc,
poeta ewokuje swoją własną transgresję, byśmy potem na jego wyrazistym
przykładzie rozumieli jego najbardziej typowe strategie ewokatywne. Ale nie
tylko strategie. Także, jeżeli mogę się tak wyrazić, ewokacyjne gry i zagrywki.
Nie chodzi tu przecież o zwykłe tricksterstwo czy wielopiętrowy żart z
czytelnika. To chyba zdołaliśmy ustalić. Wsłuchajmy się we fragment Wiersza
złączki:
Jako K. Dick
Napisałbym Valis w tydzień pod
wpływem
Amfetaminy, jako Matwiejczuk piję
Maksymalnie trzy piwa, sporadycznie
Palę. Czasem piszę pod wpływem środków
Nasennych. Jedyna ewangelia jest
Apokryfem odnalezionym koło
Nag Hammadi (<3) w jaskini, w złym
stanie,
W przekładzie. Matwiejczuk też jest
przekładem,
Jest przełożeniem konstrukcji materii
na system dyskursów. Za każdym razem
Byłem nieznaczący. To kompatybilność
Mnie przełożyła na medium „rzeczywistości”.
*
Zawsze, ilekroć analizuję ze studentami Strukturę
nowoczesnej liryki Hugo Friedricha, zdumiewa mnie jej olśniewający rozdział
o Baudelairze. Kto wie, czy to nie jeden z najważniejszych ustępów współczesnej
humanistyki? „Chciałbym, żeby moje ciało było / Maszyną infekującą ludzi
nieistnieniem” lub „Nigdy nie zniknę, nigdy nie umrę, / Ale odetchnę wśród
ekstaz / Powykrzywianych ciał”, tyle wyznaje Matwiejczuk
w wierszu o znakomitym tytule nawiązującym do Rzeczy Pereca, Thingies
(Zapis nastrojów z czerwca 2019). Dwudziestopięciolatek jest w tym
świadectwie bardzo baudelaire’owski i… bardzo staroświecki. Tak jest, ostatni
wiersz w tomie Różaglon zdradza konserwatyzm warsztatu Matwiejczuka, w
którym wiele z mrocznego moralisty wyjętego rodem z kart Kwiatów zła.
Kto jeszcze tego nie spostrzegł dostatecznie, zdecydowanie powinien zapoznać
się z Friedrichem. Przypomnijmy jednak najpierw wiersz Utopia szambonurka:
„Jeśli bym był ateistą i chciał osiągnąć to, czego / Oni chcą, to zwyczajnie
strzeliłbym sobie w łeb, ale jestem agnostykiem, / Więc nie ma tak łatwo”. Jaki jest Bóg
Matwiejczuka? Cóż, zdaje mi się, że dokładnie taki, jak Bóg-nie-Bóg
Baudelaire’a, tak jak widziałby Baudelaire’a Hugo Friedrich. U Friedricha zaś:
O Bogu mowy nie ma. […] Cel wzlotu jest
nie tylko odległy, lecz i pusty, jest beztreściową idealnością. Idealność ta
jest jedynie biegunem napięcia, przesadnie pożądanym, ale nie odwiedzanym.
Pusta idealność jest pochodzenia romantycznego.
Również Różęglon dałoby się
odczytać w duchu romantycznych transgresji w obrębie pustej idealności. I znów
to, co o wyobraźni kreacyjnej Baudelaire’a skłonny był powiedzieć Friedrich, ja
skłonny będę orzec w kontekście wyobraźni kreacyjnej Matwiejczuka – z tym wszelako
zastrzeżeniem, że nie chcę wykazywać jakiejkolwiek niesamodzielności debiutanta,
już na pewno nie jego niewolniczego postępowania po krokach mistrzów. Nie to
jest moim celem, a dostrzeżenie ciągłości stylów i motywów swoistego rodzaju,
ciągłości pozwalającej na biegłość, a w dalszej perspektywie – już na
mistrzostwo nowego typu. Taki jest Matwiejczuk, Matwiejczuk jako kreacja
podmiotowa w Różyglonie. Gdy Friedrich mówi o tym, że „wyobraźnia
kreacyjna Baudelaire’a dynamizuje złe popędy”, natomiast „w najostrzejszych,
najbardziej szokujących jego tematach płonie najsilniej jego »rozżarzona
duchowość«”, dodajmy, „»duchowość« odpychająca od siebie wszelką rzeczywistość”, badacz Baudelaire’a
kreuje rozległy świat oddziaływania, wielowymiarowy obszar – recepcji, opinii,
odbioru, inspiracji czy rywalizacji, na którego końcu dopiero znajdziemy…
współczesnego nam Filipa Matwiejczuka.