Wednesday, September 12, 2018

Autodafe 2 (21)



101

Do Matki Szwedki: będę niezwłoczny, aż do samego koń-
ca mych dni, klnę się na własne takzwłoczne zwłoki. I nie
muszę być duszą towarzystwa, wystarczy, że będę: ciałem
towarzystwa: milczący i niezachwiany, bo jeśli roztrzęsio-
ny, to już niezzachwialny. Między nami, Boganami – mię-
dzy wami, poganami, coś w końcu należy zrobić. Niechże
przynajmniej na setkę, dwie setki połyskujących albumów
o wielkich samoukach przypada jeden spory folder o wiel-
kich akademikach: zasłużyliśmy na to, nawet jeśli samego 
Autodafe nie sposób nazwać: nowym XXI-wiecznym Kri-

102

ser och kransar. Do Matki Szwedki: w głębi platynowego
paździerza matka powtórnie wychodzi za mąż, skacząc po
górach – a ja zastygam, domyślając się, że commedia dell’
arte mojego testosteronu nigdy się nie zakończy. I jednak
nie słowo lifelessness, którego pragnąłem – ale bałamutny
neologizm lifelessfulness, z ducha którego całe życie ucie-
kałem – mym drugim imieniem w bierzmowaniu znaczeń.
O rety tapety, o losie – a może nie ma co liczyć na polskie
Juloratoriet? Może Polak zawsze (Polak, a więc także ja),
mając do wyboru coacha-deistę i dietetyka-ateistę, wybie-

103

rze katolika, trenera personalnego – nawet: z Tęczą grawi-
tacji Thomasa Pynchona pod pachą – nawet po zatrząśnię-
ciu na noc w Pałacu Branickich niewcielonego na czas sło-
wa. Czy sapanie chimery może być: turnerowskim złudze-
niem? – oczywiście, że nie, a jednak – niepomni przestróg
zbieramy bagienne maliny z niesfornych, słonych włosów
Boga i spadamy w morza leśnych owoców – na dywanie z
glonów bawiąc się (ale bez większych natchnień) rozgada-
nym odkurzaczem czarnej porzeczki – Do Matki Szwedki,
za czterdzieści lat moje pokolenie zostanie nazwane poko-

104

leniem po Smoleńsku – nieważne, czy stworzę coś na mia-
rę wierszy Johana Ludwiga Runeberga czy opublikuję tyl-
ko kolejny numer „Zeszytów Historycznych”. Byłem prze-
rażony myślą, że stanę przed ołtarzem swej rodzinnej para-
fii z kobietą, a powinienem był domyśleć się momentalnie:
zapisano mi w gwiazdach miesiąc miodowy z historią – w
długim cieniu ran przytłaczającej nocy poślubnej. Między
bokserem a pięściarzem rozciąga się dramat rozkojarzonej
dłoni i rozładowanej baterii. Konając, ostatkiem sił usiłuję
wybrać numer do Michela Montaigne’a, lecz – klnę się na

105

wszystko – odbiera zaspany George Berkeley. Czcigodny:
rektor wszechczasów, Herman Boerhaave – podcina sobie
żyły na dachu uniwersytetu w Lejdzie. Upływa: babie lato
zwane w Holandii rokrocznym: stwardnieniem: rozsianym  
przejrzałej już przyrody, ale ja – nadal szamocę się z zamk-
nięciem pudła, które nie chce już więcej się zewrzeć. War-
szawski Brooklyn, bo w Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich
mowy obrośniętej niedopowiedzeniem usłyszałeś Niemca
mówiącego na cały głos? Wypłakałem rzeki łez i puściłem
z ich biegiem beczki śmiechu – równałem bieg strumienia,

*

chociaż i tak wielu z was
stwierdzi, że odjaniepaw-
liłem: kilka kropel wody.

10.09.2018

2 comments:

aparthouse wrocław said...

Bardzo ładnie to jest napisane według mnie.

Poetka said...

Urzekające!