111
Kamień
oświęcimski przywalił mocno: źródło polskiej poezji,
spod
którego „powykapywała” jeszcze ektoplazma – Tadeusz
Różewicz.
Kamień smoleński przywalił staranniej: źródło pol-
skiej
poezji, spod którego pociekła leniwie, jednakże tak – jak-
by
„szła w morze” – nieodciągnięta w porę grudka: tratwy lipi-
dowej:
Karol Samsel. Czym się różni – Hoffmann wypełniony
radością
życia od Hoffmanna zaprogramowanego na autodest-
rukcję,
skoro jeden i drugi (równie dobrze) mogą nakręcić Po-
top?
A więc nie jest istotna moja chwiejność pomiędzy mrocz-
nym
klasycyzmem, a gorzkim modernizmem. Moje melancho-
112
lijne
dzieło dzwoni na obiad denerwującym, pośniadaniowym
dzwonkiem,
ale ważne jest to, że serwuje: niewzruszone – nie-
mal
jak bohater romantycznego kina walki. Mam, co jest praw-
dą
– lekką paranoję, i to co najmniej od czasu pisania pierwszej
części
poematu Autodafe, ale wierzę, że
ostatecznie: ocali mnie
ona
w ostatnich latach życia przed dementalnym a nikomu nam
niepotrzebnym
– zagubieniem. Teraz jest mi dobrze, jest ciepło,
a
nawet bezpiecznie – szczególnie wówczas, gdy w Sheratonach
silnego
odczuwania zapominam: prawie całkowicie o trawiącym
mnie
Bristolu melancholii niemrawo skrywającym się – za mgłą.
113
Rozpieszczone
do granic przyzwoitości dzieciątko narracji nieuk-
kształtowanej
dramatycznie w końcu wrzasnęło i wydrapało nam
oczy.
Zastrzeliliśmy je z legalnego w Polsce, starego, parateksto-
wego floberta, zdumieni jeszcze bardzo długo później, że: taki! –
rupieć, matuzal mógł je bezwzględnie powstrzymać. Ale: rzeczy-
wiście
bywa i tak. Jeszcze w 2009 roku mroczny, egzaminacyjny
jedwab
na polonistyce (nawet sparking i prunela) osiągał zawrot-
ne
ceny uczciwie domieszkowanego złota. Dzięki nawracającym
epizodom
depresyjnym widziałem wtedy więcej, pisałem: mniej.
A
Bóg mi świadkiem, że bywały rzeczy dużo gorsze niż: rozbite
114
jajko
klasycyzmu szukające rozpaczliwie po omacku możliwości
skonania
przy zarżniętym kuraczku oświecenia. Zimne: pożywie-
nie
ześlizgujące się ze ścian czasopism akademickich do tej pory
staje
mi w gardle i bezwolnie zawraca – w toalecie, sekretariacie,
sali
multimedialnej nocą. Jestem rozczarowany sobą i zawiedzio-
ny
pseudo-stylem – z jakim wyrażałem własne cierpienie w sztu-
ce.
Starczał jeden okrzyk „ptaki na horyzoncie!”, abym zaczynał
pisać.
Tytuł bezmyślny – jak zalewanie się parującą herbatą, sta-
wianie
śniadania na fortepianie. „Szklaneczka Warki Radler: nie
zmieni
się w czaszkę Yorricka”, wrzeszczałem ochrypnięty, „ale
115
dokonam
cudu”, łgałem, mitycznie zawieszając głos, „wyrzeźbię
czaszkę
z ziemniaka”, i ryczałem ze śmiechu, jakbym miał (przed)
oczami
całe pokolenie wykarmione na szekspirowskich frytkach.
Podejrzewam,
że zabijając się już wtedy, oszczędziłbym czytelni-
kowi
całego swojego mroku. Lecz niebezpodstawnie – uważałem,
że
musiałem żyć. To na stancji pełnej alegorii narodowych wyśni-
łem
sobie studencki Hotel Europejski otwarty przez całą dobę. A
to,
co starałem się robić, robiłem całym sercem: przegrupowania,
rozgrzewki
na śniegu i deszczu, multiczynnościowy retrotrening,
czerpiąca
pełnymi garściami z klasycznej teorii sportu kalistenika.
*
To,
co starałem się robić.
Robiłem
– całym sercem.
20.09.2018
2 comments:
Wielka szkoda że jeszcze nikt nie udzielił tu żadnego komentarza. Dla mnie jest to po prostu chore.
Chore? Co takiego jest chore?
Post a Comment