106
Trzeba żyć bez względu na to, ile razy
runęło niebo. A żyć
to nie mówić otwarcie o tych, których
kochamy i ratujemy
przed samymi sobą. Jeżeli jestem
pustelnikiem – przestaję
być sardynką w puszce, Panie. Bzik do
białego rana w nie-
opłaconych pokojach bez wykrywacza
kłamstw rozrzedza
się i przepuszcza: słońce. Niemal z dnia
na dzień przestaję
dopytywać o choć jedną introligatornię w
moich czasach i
chociaż jeden Carrefour Express: w
czasach Mickiewicza.
Cichnę i – chyba mężnieję. Przestaję dopytywać
o strzeżo-
ne osiedla wijów pareczników. Co
najlepsze, przestaję być
107
najbardziej przemądrzałym ogniwem ludzkiej
stonogi i sta-
ję się prawdziwie: człowiekiem, prawdziwie:
towarzyskim.
Tu zaczynają się schody. Trzeba żyć bez
względu na to, ile
razy runęło niebo. Ostrożnie więc
podsuwam ci Autodafe –
– jakbym: wystawiał na zewnątrz nie
poemat inicjacyjny, a
kubeczek sadła z borsuka, lecz Ty zastygasz
i tężejesz: mia-
łaś nadzieję co najmniej na bekon z
syreny. Cóż, żyć: to nie
mówić otwarcie o tym, że co dzień od nowa
gaszę pożar la-
su wypełnionego niewypałami, a nocami
śnią mi się knieje,
które na moich oczach – ożywają. Dla
przykładu – płonąca
108
knieja masturbacji (na niezagaszonym krzewie
turbulencji),
w której objawia mi się: bóg Onan i zaciąga
w swój: mokry
ogień. Właśnie to jest kuszące: dla
Ciebie, Panie, mogę być
niczym i wszystkim, tylko nie – swobodnie
puszczonym za-
jączkiem jądra Ziemi. Dlaczego? Widziałeś
może stację ko-
lejową w Aleksandrowie Kujawskim? –
Miejską Bibliotekę
Publiczną im. Marii Danilewicz-Zielińskiej,
z którą sąsiadu-
je (Danilewicz-Zielińską, wstyd się
przyznać, znam jedynie
z korespondencji, jaką prowadziła z –
Wandą Karczewską)?
Czy wiesz, że na ścianie peronu otwartego
już w 1862 roku
109
tkwi świeży nadal napis „śmierć bydgoskiej
kurwie”? Trze-
ba żyć bez względu na to, ile razy
runęło niebo – ale w pus-
tym domu mojego przyjaciela jego siostrzeniec
wylatuje mi
z rąk i uderza o podłogę, a ja wybiegam
przerażony z miesz-
kania i wskakuję susem w pociąg do
Warszawy, gdyż wiem,
że muszę umrzeć – bo musiałem ocalić. „I
niech śmierć byd-
goskiej kurwie, ale nie mojemu
poznańskiemu dziecku”, mó-
wię przez łzy do swojego nieprzekrwionego
odbicia w nieos-
malonym pociągu. Na darmo! – wchodzę na
sam szczyt góry
z dzwoneczkiem, maskotką kolorowego
podręcznika w ręku:
110
Tomaszek nie żyje już od :kilkunastu „filozoficznych”
minut,
które niebawem przejdą w pierwszą: a
niekończącą się nigdy,
„metafizyczną” godzinę. Telekinezy uroczystych
kolacji, sul-
piryd, którym odbiorę sobie władzę w
rękach, nieludzkie cie-
nie z płócien wykastrowanych z barw drgają
gwałtownie pod
lodem werniksowego jeziora. Myślę – więc
jestem. I myślę –
„trzeba żyć”, więc jestem „trzebażyciem”-„trzebażyczeniem”
co najmniej. Słowo strzela jak z procy,
póki nie wybije okna
umysłu. Żywego ducha, że oko wykol, lecz
nareszcie zlatują
się kruki i naradzają – kasandrycznym,
bookerowskim proro-
*
kowaniem.
17.09.2018
No comments:
Post a Comment