116
Uśmiechnij się,
jednak zdołałem cofnąć: czas i Aleister Crow-
ley nie został
okultystą, ale – aktorem polskiego teatru narodo-
wego. Wiera
Iwanienko nie powiesiła się na kombajnie na sku-
tek niezdanego należycie
egzaminu maturalnego z matematyki
i wychowuje swoje
pierwsze dziecko w głębokim przekonaniu,
że jednak nie
jej wiedza, ale: ciało jest ostatnią tratwą Meduzy,
na której mogłaby
się oprzeć. „Dla wrażliwca najlepszą tratwą
Meduzy jest
polonistyka”, mówi Olga w deszczu – a ja bardzo
delikatnie: uśmiecham
się na myśl, że w życiu trzeba w końcu
czemuś zaufać
(guzik z napisem restlessness – winien
przestać
117
migotać). „Do zobaczenia
w piekle! – wejdę w lekkim ubraniu
z czesuczy, aby
nie spłonąć żywcem: zaraz po pierwszej sekun-
dzie”, obraca trumselreję
wokół masztu swojej brawury Kornel
i zaciąga się świeżo
zdobytym cygarem – oj, Kornelu, Kornelu:
znajdujesz w
szybkiej (nieuważnej) kąpieli omyk włosów: swo-
jej matki i nie
dziwisz się temu – chociaż ona nie żyje od: dwu-
nastu lat.
Dlaczego? Dlatego, że jesteś bohaterem późnego Kieś-
lowskiego,
Kornelu i choć nie wiesz o tym, tańczysz krzesanego
po jego martwym
ciele, tak jak ja podrygiwałem w rytm seksual-
nego sztajerka po
Conradzie. Mój biedny, biedny Kornelu – pro-
118
szę, ostrożnie,
bo zginiesz. Nie ma (przejazdu) na 86. kilometrze
drogi między mną
a Kochanowskim. Zawiniły poplątane, posęp-
ne lata, w
których kończyłem (raz na zawsze, twierdziłem) z by-
ciem mąciwodą na
rzecz bycia: mącispermą. Rogaś z dolin Roz-
toki, tak
nazywali mnie ci historycy i krytycy literatury – którzy
wiedzieli, na co
mnie stać. Ale naprawdę – nie szło mi jedynie o
to, by dowieść, że
w literaturze nigdy nie popłaca zgrywanie nie-
winiątka.
Oczywiście, przykro jest zginąć pod potężnymi kołami
ciężarówki z zaopatrzeniem,
ale i to można by znieść z wiarą, że
jest w
Królestwie Niebieskim dobra, nieagrowłókninowa ziemia
119
pod płytkie
korzenie naszych głębokich dusz. A jeśli istotnie jest,
czas ogrodzić
otwarty sezam natchnień, najlepiej: drutem koncen-
tracyjnym krwiaka
mózgu, trepanacji i rekonwalescencji. Ach ten
mój piłatyzm,
rodem z jakichś przedwieczystych slumsów. Długo
kuropatwa głowę
w śniegu trzymała, indor myślał o „niedzieli”, a
przyszła
metafora ósmego dnia tygodnia i go zrównała – z ziemią.
Następnie powstała
– zawadiacko zezując na świeżą plamę krwi –
i objaśniła: „zwykłe
stopniowanie przymiotników, czego chcecie,
śmierć tutaj nie
przeszła”. Nie przeszła, nie przeszła, lecz – umysł
rozebrał się do
naga jak ja w wieku dwunastu lat – przed kamerką
120
kupioną mi na
komunię przez ojca (w 1994 roku kosztowała dwa
tysiące złotych).
Uśmiechnij się, jednak kluczem francuskim: nie-
cenzurującej się
świadomości zdołałem cofnąć: czas i ptaki krążą
nad moim domem
bez obaw o śmierć. „Posłuchaj, jak cicho: i na-
pawaj się tym,
czego nie było ci dane zaznać w życiu, spokojem”,
mówi do mnie
Anna Dymna, a ja powoli zaczynam: płakać, myś-
ląc, że wracam
do tej sceny już od dwudziestu lat. Kaseta chlusta
krwią,
sekretarka planu zdjęciowego podbiega: i ucina mi głowę,
a ja przed
śmiercią zasypiam, w upadek parweniusza ze schodów
kładąc się jak w
łóżeczko turystyczne mezaliansu; uśmiechnij się,
*
jednak zdołałem
cofnąć czas,
jednak zdołałem cofnąć czas.
22.09.2018
No comments:
Post a Comment