101
Do Matki Szwedki: będę niezwłoczny, aż do
samego koń-
ca mych dni, klnę się na własne takzwłoczne
zwłoki. I nie
muszę być duszą towarzystwa, wystarczy, że
będę: ciałem
towarzystwa: milczący i niezachwiany, bo jeśli
roztrzęsio-
ny, to już niezzachwialny. Między nami,
Boganami – mię-
dzy wami, poganami, coś w końcu należy zrobić.
Niechże
przynajmniej na setkę, dwie setki połyskujących
albumów
o wielkich samoukach przypada jeden spory
folder o wiel-
kich akademikach: zasłużyliśmy na to, nawet
jeśli samego
Autodafe nie
sposób nazwać: nowym XXI-wiecznym Kri-
102
ser och kransar. Do Matki Szwedki: w głębi platynowego
paździerza matka powtórnie wychodzi za mąż,
skacząc po
górach – a ja zastygam, domyślając się, że commedia dell’
arte
mojego testosteronu nigdy się nie zakończy. I jednak
nie słowo lifelessness,
którego pragnąłem – ale bałamutny
neologizm lifelessfulness,
z ducha którego całe życie ucie-
kałem – mym drugim imieniem w bierzmowaniu
znaczeń.
O rety tapety, o losie – a może nie ma co
liczyć na polskie
Juloratoriet? Może Polak zawsze (Polak, a więc także ja),
mając do wyboru coacha-deistę i
dietetyka-ateistę, wybie-
103
rze katolika, trenera personalnego – nawet: z Tęczą grawi-
tacji
Thomasa Pynchona pod pachą – nawet po zatrząśnię-
ciu na noc w Pałacu Branickich niewcielonego na
czas sło-
wa. Czy sapanie chimery może być: turnerowskim
złudze-
niem? – oczywiście, że nie, a jednak – niepomni
przestróg
zbieramy bagienne maliny z niesfornych, słonych
włosów
Boga i spadamy w morza leśnych owoców – na
dywanie z
glonów bawiąc się (ale bez większych natchnień)
rozgada-
nym odkurzaczem czarnej porzeczki – Do Matki
Szwedki,
za czterdzieści lat moje pokolenie zostanie
nazwane poko-
104
leniem po Smoleńsku – nieważne, czy stworzę coś
na mia-
rę wierszy Johana Ludwiga Runeberga czy
opublikuję tyl-
ko kolejny numer „Zeszytów Historycznych”.
Byłem prze-
rażony myślą, że stanę przed ołtarzem swej
rodzinnej para-
fii z kobietą, a powinienem był domyśleć się
momentalnie:
zapisano mi w gwiazdach miesiąc miodowy z
historią – w
długim cieniu ran przytłaczającej nocy
poślubnej. Między
bokserem a pięściarzem rozciąga się dramat rozkojarzonej
dłoni i rozładowanej baterii. Konając, ostatkiem
sił usiłuję
wybrać numer do Michela Montaigne’a, lecz –
klnę się na
105
wszystko – odbiera zaspany George Berkeley.
Czcigodny:
rektor wszechczasów, Herman Boerhaave – podcina
sobie
żyły na dachu uniwersytetu w Lejdzie. Upływa:
babie lato
zwane w Holandii rokrocznym: stwardnieniem:
rozsianym
przejrzałej już przyrody, ale ja – nadal
szamocę się z zamk-
nięciem pudła, które nie chce już więcej się
zewrzeć. War-
szawski Brooklyn, bo w Pałacu
Tyszkiewiczów-Potockich
mowy obrośniętej niedopowiedzeniem usłyszałeś
Niemca
mówiącego na cały głos? Wypłakałem rzeki łez i
puściłem
z ich biegiem beczki śmiechu – równałem bieg
strumienia,
*
chociaż i tak wielu z was
stwierdzi, że odjaniepaw-
liłem: kilka kropel wody.
10.09.2018
2 comments:
Bardzo ładnie to jest napisane według mnie.
Urzekające!
Post a Comment