Byłem
głupi i zrozumiałem: głupim ucichnę.
Wezwie
mnie młoda anakonda alfabetu,
a
ja, owszem, siądę za jej stołem jak w każdym
innym
posępnym dniu roku. Wyciągnę tępy,
siwiejący
palec i będę udawał:
–
że zostałem wypchany już na samym początku,
już
w kanale narodzin nieusychającym,
wilgotnym
futrem tekstu.
–
że dzielę siebie na części, by złożyć ten strój
w
sobie i by jemu sprostać jako przekładaniec,
figura
życia słowem.
–
że tak ukazany jestem kapodastrem,
ale
nie sługą muzy. Że pieśń moja zleceniem,
a
to co powierzono – nie apollińskie
jest.
Bo
gdzie staruchowi
do
bikiniarstwa pisma?
Do
wolnej od abrazji
piaszczystej
plaży gatunków?
Do
tekstu swobodnego,
pocałunku
w nerwicy?
Wierzą,
że mówią, mówiąc ze śmiercią.
Straszakiem
każdej zgłoski.
Tworzą
książkę po książce.
Warczące
niebo.
I
ziemia.
12.10.2014
No comments:
Post a Comment