Solidne
arma Christi
jak
gdyby z Agathy Christie,
jak
gdyby z domów nad wsią,
gdzie
objawiło się zło.
91
Porzeczka
na klęczniku. Paciorki na przełyku. W
college’u
w zamieci zabijali poeci. Nie zarzynał
krawiec
– kimś innym był dziurawiec. Nie dobi-
jał
stolnik – czyjś inny był pierdolnik. Stokrotka
w
ciemnej alei, szloch, przeszloch, żal dupereli.
A
w college’u w zamieci zabijali poeci. Zacina-
li
ząb szarfą, kopulowali z harfą. Nie skakał po
harfie
drwal, lecz czytał Hannę Krall. Nie szar-
fował
ludwisarz, zrozumiał Normana Daviesa.
Sen
we śnie we śnie – we śnie. Szatnia: szma-
92
ty
donieście. Ja. Hurtownia na stylisku w gęs-
tym
morzu mleczka oczyszczającego. Obiad
w
spermarinie. My. Grillują nas na łąkach ję-
zyka.
Znów wędrujemy. Ciepłym morzem. I
Bóg.
Możesz go zabić, pożreć, a wciąż w nie-
go
wierzysz. Mógłbyś go zgwałcić w czasie
modlitwy,
którą do niego zanosisz, a nadal
w
niego wierzysz. Jeśli dał się ukrzyżować,
da
sobie także rozerwać odbyt i z nim zmart-
wychwstanie
– jak z ranami po gwoździach.
*
Skoro
dopuścił do siebie oprawców – dopuści
do
siebie zboczeńców. Spuszczał na siebie sie-
paczy,
zrobi też miejsce dla klaczy, nie będzie
nad
nią widłaczył. - - - - - - - - - - - - - - - - - -
93
Biegnę
do Ciebie, Panie, nadpalony po brze-
gach.
Chorągiew długa w kitajce, ale krótka
w
szeregach. Galopuję, Panie, usmażony do
kości,
zapinka wgnieciona w pościg, egipski
książę
ciemności. Cwałuję, naprawdę – cwa-
łuję,
krwią własną setnie się duszę, wsadziłeś
mi
duszę ni w pień, ni w gruszę, a ni w błysk,
ni
w pysk ten asterysk-dysk, dżin zmielony w
butelce,
me udręczone serce – krab na brzegu
morza,
rozdzielnopłciowy pożar. Zarzal. Żal.
94
Słodkowodne
lustro w słonowodnym pokoju.
Daktyloskopia
niesprawnej – zatartej alegorii.
Ślady
cheiloskopowe na pokrwawionym roz-
porku,
łatka na otworku, skórzasty półlufcik
kantorku.
Wszystko to, co w nas płonie, czas
oddać
pod sekskolonie. Wszystko to, co spło-
nęło
– jaskółka zgniłocha, nie dzieło. A w co-
llege’u
w zamieci nauczali poeci, nazwali sa-
lę
Oświęcim. Bóg jako czarna wdowa, czar-
na
Elektra kosmosu, pomysłowy bezsposób:
95
nic
nam nie przyniesie. Jesień. Ballada o Ha-
ni,
co się zabiła: ach szumiały topole, że szu-
miały
aż strach, poszła Hania przez pole, lecz
pospadała
na drwach. Krew spłynęła po czole,
dusza
uciekła we łzach. Nie zabił Hani poeta,
nie
zabił Hani kowal. Hania to supernowa, to
przedwieczny
jacht. Śnię o niej każdej nocy,
kocham
się z duchem w snach. Nie wiedzieli
prorocy,
że upadnę aż tak. Nie wiedzieli pro-
rocy,
że rozgryzę dłoń i rozhuśtam szkielet,
*
by
wlecieć
w
Bożą toń.
4.08.2017
No comments:
Post a Comment