101
Nieruchomo
i w uniesieniu. Jak cymbał wbity w
pępek
fortepianu, pozwalający mu w pełni przek-
ształcić
swój pierwotny dźwięk. Oto los człowie-
czy:
zasnąć w ogniu spóźnionej mutacji z dowol-
ną
księgą Platona na podołku. A niech i z listami
do
Diona. I wybudzić się z przepołowioną stopą
na
poćwiartowanym pedale w stogu siana, zżół-
kniętej
kapusty białych pól, mówi Biblia – z Ala-
sdairem
MacIntyre’em warującym po turecku w
nogach.
Nadchodzi poranek, dziecko dotyka na-
102
miętności
swojej, aby dać się jej zranić do głębi.
Tak
odkryje fenomenalne, historycznoliterackie
scrabble,
na rzecz których umieści swoich wszy-
stkich
mistrzów: profesorów, wykładowców, du-
chownych,
nauczycieli w kosmicznej stodole –
– wyłoży
wnętrze łacińskim dywanem prastarej
filologii
aeronaucji, w kątach budynku umieści
kilka
samozatrzaskujących się koszy biogenety-
ki
i jeden archaiczny wnyk socjologii i filozofii.
Płonę
razem z nimi. Tym samym ogniem. I ginę
103
tak
jak oni w wielkim kanionie nastolatków, pro-
jektantów
mody, próbując zalepić sporą śnieżką
trupiobiałego
chleba teorii literatury poderżnięte
gardło
słowa. Ażeby mnie złapać, schwycić moc-
no,
do bólu, pomyśl proszę o świecie, na którym
nie
ma już gitar, ja zaś manipuluję szpatułką, lub
też
snopkiem tak, aby porozszerzać obwód ukule-
le.
Plaster pomidora dosunięty cudem pod nowe
gnieźnieńskie
drzwi ma zatrzymać zamek bloku-
jący,
na kod. Tym właśnie jest poetyka opisowa,
104
którą
wyniosłem ze studiów: rozkładaną powie-
ką
nieistniejącej istoty spuchniętej od kosmety-
ków.
Przetłuszczony niedopałek bytu znalezio-
ny
nocą w fatalnym podręczniku – z turkusową
wiedzą
po lazurowych umiejętnościach. To ten
moment
w poemacie. Słyszałem dobrze – pękł
wiatrak
nade mną. Słowo wypływa mi z trzewi
i
potrzebuję podpaski malarstwa, plakatu, sym-
fonicznego
gorsetu nadnaturalnej muzyki, aby
zakryć
krwawienie. Scrabble płoną, litera po li-
105
terze
jak uczniowie u Wyspiańskiego z wybity-
mi
oczami na rdzewiejącym przylądku wciska-
ją
się ze strachu pod szkicowane obrączki – w
długim
cieniu limetki zwanej wyobraźnią. Ni-
kogo
nie zabiłem, a patrz – się wgramoliłem!
Nikomu
nie umarłem, i patrzaj – się cały za-
warłem!
Całuję liście, po których stąpał Ein-
stein
z małżonką! Zachwalam przedspokój,
ten
jeden wyciągnął Curie na słonko! Strąci-
łem
siebie ze szczytu nadziei w sam wąwóz
*
niszczei!
Słowo
i Pismo,
Wenus i Mars.
Wenus i Mars.
21.08.2017
No comments:
Post a Comment