Monday, April 29, 2019

Autodafe. Epilog (2)



Staliśmy się jako skrzypek, który przestał wyczuwać smyczek
i struny, przestaliśmy być artystami w codziennym życiu,
nie lubimy naszych domów i naszych strojów i bez żalów
rozstajemy się z życiem, które przestaliśmy wyczuwać.

W. Szkłowski, Wskrzeszenie słowa, tłum. F. Siedlecki

2

Przeszczep serca. Był mi potrzebny, bo to, co mówiłem o innych, stawa-
ło się dowodem schyłkowej niewydolności. Leżąc na stole operacyjnym,
regulując elektronicznie jego wysokość siłą erudycji, myślałem, że będę
polskim Louisem Washkansky’ym, i powstanę jak „transplantokształtny
Chrystus” z nowoczesnego stołu wielkanocnego swoich czasów. Tak na-
gi, jak bezwłosy (z ogoloną i porumieniałą klatką piersiową, z brzuchem
czystym jak lustro Archimedesa) powtarzałem sobie: „Krystian Lupa nie
mógł mieć racji, gdy mówił: >>wydaje się, że w obecnej miazdze samot-
ność artysty jest o wiele bardziej radykalna. Musi mieć odwagę na to, że
zostanie zupełnie zmiażdżony. W gruncie rzeczy ktoś taki, jak: Wyspiań-
  
3

ski byłby całkowicie rozdeptany, rozszarpany i wysadzony, poddany cał-
kowitemu piekłu. I żeby zwyciężyć, musiałby umieć to przyjąć<<”. Cóż,
to nie mogło być do mnie: bo ta rozkraczona ektoplazma w bagnie mojej
zbiorowej psychiki zwiastowała przez 3 lata jedynie transowe  manowce
i wśród tylu agresywnych, nacjonalistycznych retrostruktur – pozostawa-
łem tak tępy, jak Gołota w ringu. Na co mi łzy Symonidesowe, żadna ra-
da artystyczna nie poświęci mi minuty uwagi, żadna też rada dyscypliny
naukowej nie przyjrzy się bliżej mojemu projektowi czytania Lema – w
kluczu literatur postzależnościowych. Chciałbym odczytać tu na głos je-
den z fragmentów Ewangelii według świętego Łukasza, ale radość zwy-

4

cięskiej Paschy zaciera moje pole decyzji (szkoda, że nie zacierała wte-
dy, gdy podpinałem matkę: do krzesła elektrycznego). Z drugiej strony:
nie jestem w jakimś starym, milicyjnym przedszkolu, i radość zwycięs-
kiej Paschy nie może mnie pilnować na każdym (dosłownie – każdym)
kroku. Około dwustu wiader na godzinę, zatem na co mi łezki Symoni-
desowe, na co mi ciało Wojciecha Pszoniaka zdjęte z krzyża przez Da-
niela Olbrychskiego w Piłacie i innych (pożądanie rośnie we mnie jak
film, to w końcu polskie Ostatnie kuszenie Chrystusa, które gdyby nie
Bułhakow, bardzo przypominałoby dziełko Scorsesego, Jan Kreczmar
zaś – Łęcki z Lalki, Walter z Pasażerki – polskiego Davida Bowiego).

5

Bielały lessowym pyłem giezła soronczaków, jak powiedziałby René
Śliwowski o chwili, w której straciłem bezpowrotnie wszelki sens ży-
cia oraz wszelkie religijne quasi-intuicje. Flakowata zima nie zapowie
wiosny tak jak powinna i to naturalne, przyszedłem tu jednak po cech-
sztyńskie zlepieńce (bielały mrocznym jelitowym błogosławieństwem
giezła cechsztyńskich lepieńców), nie po jezioro świętokradzkie w gó-
rach świętokrzyskich: nie jestem nowym Kazimierzem Łyszczyńskim,
nie jestem jego ateofanem, ani nie jestem Indianą Jonesem; polskich a-
teistów. To, że nie pomogą mi łzy: Symonidesowe, nie znaczy – że nic
mi już nie jest w stanie pomóc. Sprzęt z Warszawy, akcesoria powiatu,

                *

żel do nosa, woda toaletowa „Reveal”,
książka Alexandra Baumgardtena, Ry-

cerskie
rzemiosło.
 
4

Ale paliłem jedynie śmierdzącym kiziakiem, zapraszałem zaś – w głąb
Autodafe tak, jakbym witał w progu sensownie zaszeregowanych szkó-
łek sosnowych. Czy wolno tak kłamać, gdy odmawia się łzom Symoni-
desa? Wolno, tak jak czytać Nauczycielkę na pustyni Płatonowa po raz
pierwszy w wieku 32 lat – rosyjskie dolce still nuovo zaskleiło się chy-
ba na moim ręku lepiej niż tłusty – sałtykowowsko-szczedrinowowski
aerozol na bicepsach tych, którzy czytali Płatonowa w wieku – 20 lat?
Więc może jestem rozkraczoną ektoplazmą, ale jeszcze nie – cytoplaz-
mą rozpapraną i rozdmuchaną po wszystkich bąbelkowych kierunkach
orgianizmu zwanego polską rusycystyką. To tak mało i tak dużo naraz.

3

Na co mi łzy Symonidesa, skoro nie myślę o tych, których już (ze mną)
nie ma: Zdzisławie Tadeuszu Łączkowskim, Krzysztofie Boczkowskim.
Czemu zazdrościłem Pawłowi Orłowi tego, że napotkał: na swej drodze
tak silną osobowość jak Henryka Berezę? Cały ja: śniący sny o potędze,
młody makiawelik – ze Spowiedzią w szkole świętych o. Maxa Huota de
Longchampa (przełożyła Agnieszka Kuryś) pod pachą; przetrącający: pi-
sarzom karki w zewie pochwytnie wołającym całego go do odnalezienia
swoich gór nad czarnym morzem Macha – taki Mach Jawelik: ekstranie-
wątpliwie zasłużył na to, aby zostać trawestacją biblijnej Zuzanny (więc
- - - - - - - - - - - - - - - depresja zwycięskiej Paschy - - - - - - - - - - - - - - -

                *

został).

2

I na co mi łzy Symonidesowe, skoro wiosna wybuchła na całego, popie-
ląc mnie aż do członka – i mogę zaczyszczony uczestniczyć wreszcie w
przedwiecznych liturgiach Święceń prezbiteriatu – skąd Litwini wracali.
Na co mi łzy, na co mi Pascha, krwawy wiersz Norwida przywoływany
przez samego Girarda w eseju – Dawna droga, którą kroczyli ludzie nie-
godziwi, który (pochłoń mnie, Panie, proszę, bo nie rozumiem – i nigdy
nie rozumiałem tego świata) cytują wierzący humaniści, składając sobie
wielkanocne życzenia. Nie jest to norwidologiczne – „jądro ciemności”?
Nie wiem w takim razie, co nim jest. A może – jak upierają się Najstarsi
norwidolodzy, „norwidystycznego >>Jądra ciemności<<” po prostu: nie

1

ma i mam wielkie szczęście: jestem jedynym murzynem na świecie up-
rawiającym świetlistą dyscyplinę. „My nie jesteśmy źli, i wy nie jesteś-
cie źli, ale trawy jest mało – ktoś musi umrzeć, a kto umiera, zawsze…
przeklina” – mówi do mnie Piotr Chlebowski z KUL-u: tak, jakby: mó-
wił do Marii Nikoforowny z opowiadania Płatonowa. Ale nie mówi do
Nikiforowny, dlatego nie-Nikiforowna: odpowiada mu, że nie rozumie,
kto tu ma zmartwychwstać, a kto zemrzeć pod czarczafem w Turkmenii.
Drogi ludzkiego losu są zawiłe, a w cieniu starej czynary dużo, napraw-
dę wiele Pasch kończy się tragicznie, dokładnie tak jak u Norwida (któ-
rego jednego nie wolno sobie życzyć bez całkowitego opamiętania, nie

                *

jesteśmy Dżafarbajami,

1)       nie recytujemy Fortepianu Szopena w glinianej kurganczy aułu,
2)       nie recytujemy Fortepianu Szopena w cyrku: Korona, Zalewski;

żyjemy między sobą).

19-20.04.2019

Thursday, April 18, 2019

Autodafe: Epilog (1)



Niegdyś witano się słowem здраствуйте! – dziś słowo umarło – i przy
spotkaniu mówimy do siebie асте. Nogi naszych krzeseł, wzory materii,
ornament domów, obrazy Petersburskiego Towarzystwa Artystycznego,
rzeźby Gincburga –

– wszystko to woła do nas асте.

W. B. Szkłowski, Wskrzeszenie słowa, tłum. F. Siedlecki

1

Tak jak w domu powieszonego nie mówi się o sznurze, w domu pi-
sarza XXI wieku nie mówi się o osobach takich, jak Boccacio, Are-
tino lub Ghelderode. O czym zatem mówi się w domu pisarza XXI
wieku? Z pewnością nie pominie się milczeniem pustoszenia kated-
ry Notre Dame przez ogień. Z pewnością odda się część – węglowi,
tak jakby był węglem na kaplicę nowej: Madame Butterfly. Domyś-
lam się, że pisarz XXI wieku ulegnie w końcu „nieczystej” pokusie,
by zestawić ze sobą autodafe Notre Dame z arcyautodafe powstania
warszawskiego. To oczywiście jego sumienie; i jego quasi-sofizmat.
Rondo g-moll op. 94 Dvořáka można grać na wiele sposobów i wie-  

2

le spektakularności wyzwolić: mało ważne, czy jest się uwięzionym
w fabryce wódek, czy w wawelskich salach pod zodiakami, planeta-
mi. Mikołaj Adamczak zasługuje oczywiście na to drugie: jest poru-
szającym, młodym wiolonczelistą; cieszę się, że mogłem go słuchać
na Zamku Królewskim w Warszawie 14 kwietnia. Zasługuje (nawet
w tym wieku) na ruiny Notre Dame – ile lat życia: można wypełniać
dolinę ciszy w Lgowie: ściekami łez, lewadami, bananowcami włas-
nych twórczych ran? Nie, to nie była Pasja Mela Gibsona, to – była:
Pasja Bacha, widzę to po czasie. Muszę jak najprędzej umieścić Au-
todafe w kąpieli odkwaszającej i poddać szpaltowaniu zasadowemu

3

wszystkie trzy strukturalne części poematu (niech się dzięki etanola-
nom wszelka wszelskość skończy szczęśliwie wszelką wszelkością):
bo 50 jednostajnych dni, które oddziela śmierć Jorge’a Luisa Borge-
sa od momentu moich urodzin (14 czerwca od 3 sierpnia 1986 roku),
jest miarą mojej grafomanii. Bo 11996 dni, które oddziela śmierć au-
tora Twórcy od dnia dzisiejszego autora Autodafe, jest miarą mojego
autotematycznego agnostycyzmu. Wierzę w Boga – tak, jak Jean Gi-
raudoux wierzył w Notre Dame. Czego ode mnie oczekiwałeś, tylko
więźniem, byłem tylko więźniem niewiele tylko od ciebie – nowo-
cześniejszym, oświęcimiaku. Wszelako, myślę, że mogę być dumny:

4

nie położyłem zdrowej głowy w chore łóżko, ale – w semiofor, w ko-
piec mrówek przez pomyłkę zwany piecem Notre Dame, będący ana-
tomicznie kopiecem powstania warszawskiego, zwanym pogardliwie
tylko – antysemickim „kopcem weneckim”. Jakże na próżno wam to
mówić: „jest ta rzecz >>kopiecem<< >>nie-weneckim<<”, „budźcie
się całym ciałem, całą mową, całym agnostycyzmem”, „nie mieliście
50 jednostajnych dni tak, jak ja, dlaczego więc powtarzacie: bezmyśl-
nie – >>kopiec wenecki<<”? „Mieliście tych dni więcej?”, „mieliście
tych dni mniej?”, „nie mieliście w ogóle jednostajnych dni i jesteście
zdrowymi głowami w zdrowych łóżkach?”. Nie mówi do was „chora

5

głowa”, ale nie mówi też do was „łóżko zdrowe jak Notre Dame” (!).
Przecież mówię dokładnie to, co mówił ksiądz Jan Twardowski, gdy
pisał: „Przed swym kapłaństwem w proch padam”, tylko: potworniej
(i mógłbym powtórzyć to księdzu Tischnerowi, jeżeliby żył, a ksiądz
Tischner, jeżeliby żył, mógłby powtórzyć to innym księżom, niczego
w treści nie zmieniając – wyrosłem z czasów, w których – pisząc Du-
sze jednodniowe – uważałem siebie za anty-chrysta). Można ślepemu
zazdrościć, że ma gęste włosy, można agnostykowi zazdrościć, że ma
Notre Dame, która płonie niemalże jak Świątynia Złotego Pawilonu z  
Mishimy. I na co mi łzy Symonidesowe, skoro łechtaczka Okeanid to

                *

nie zwyczajny wihajster, a to,
że jest unerwiona, nie znaczy,

że ją wzruszę. 

Jutro pewno Złota Pagoda spłonie. Ta forma, która
wypełniała przestrzeń, zginie… A wtedy feniks ze
szczytu dachu odżyje i odleci, jak przystało na

nieśmiertelnego ptaka.

Y. Mishima, Złota pagoda, tłum. A. Zielińska-Elliott

4

Ciasto mojego wiersza nie jest aksamitne. Dodaję sobie wszelako otu-
chy tym, co mówił Szkłowski, głosząc swą apologię niezrozumiałości:
„nazbyt gładko, nazbyt słodko pisali poeci minionej doby. Ich utwory
przypominają ową: polerowaną powierzchnię, o której Korolenko mó-
wił, że >>hebel myśli ślizga się po niej, na próżno: usiłując zadrasnąć
[…]<<”. Gdzieś indziej: „Arystoteles doradza w swojej Poetyce nada-
wać językowi charakter mowy obcej”, nie chodzi jednak o to, aby mo-
netyzować starocerkiewnosłowiański, jak czyni to młody Marcin Pod-
laski w skądinąd interesującym MT 61,7. O co więc chodzi Arystotele-
sowi, którego cytuje Szkłowski z takim upodobaniem? O to, ażeby nie

3

być prawosławnym skopcem, nie odcinać sobie jąder intertekstualności
ni nie wykrajać łechtaczek tradycji literackiej, stając się: stachanowcem
jakiejś kastrackiej Sagi o ludziach lodu, a następnie – czcić objawiającą
się nad Morzem Azowskim pionierstwa Babaninę – nową Bogurodzicę:
pod postaciami Konrada Góry i Roberta Rybickiego. Bardzo chciałbym
pisać Autodafe w inspirującym, tarkizującym postświecie po Babaninie
i po Kronikach Seliwanowych, nie po Księgach Jakubowych i po Matce
Makrynie – ale wybór nie należy do mnie, serce polskości bije triadami
Cushinga (ojczyzna, honor-Bóg) nie po mojej, mazowieckiej: nastronie
granicy – i na co mi łzy Symonidesowe w synkopowanym rytmie mazo-

2

wieckiego Power Dance? Chleb płacze, gdy go darmo jedzą: nieważne:
na perkusyjnym czy na orkiestrowym talerzu – „słabi pisarze modlą się
zawsze z minjanem, prawdziwi pisarze modlą się samotnie, klasyk (!!!)
szepcze modlitwę, której nikt przed nim nie odmówił”, mówił w jidysz
Izrael Sztern, jeżeliby wierzyć tu jego polskiemu tłumaczowi, czyli Mi-
chałowi Friedmanowi. Dobrze wiem, że Sztern nie mówił swoich ostat-
nich słów do mnie, nie kryłem się jednak całe życie w mroku ignorancji
i tchórzostwa, toteż mam prawo go zacytować. A młodość – jak to mło-
dość: eteryczni młodzi ludzie muszą uwierzyć we własne „labialne cza-
rodziejstwo”. Widzę to w swoich studentach i rozumiem: (dzięki temu)

1

lepiej, dlaczego nie mogłem napisać Autodafe w wieku 25 lat: do smug
(pierwszych smug) na lustrze półprzepuszczalnym własnego życia wie-
rzy się niezłomnie, że będzie się: jednym ze współczesnych samarytan,
w tym oczywiście – jednym z samarytan samego siebie. I w końcu: kie-
dy płonie już francuska Złota Pagoda, która rozpładniała umysły takich,
jak Fénéon, Laplanche czy Follereau, pisze się tak: o wodach ciemnych
ze smutku – aby wszyscy, bez wyjątku wszyscy: w ciebie zwątpili. Aże-
by gdykolwiek, gdy najdzie cię myśl, by mówić Hiobem („przedłuża się
wieczór, a niepokój mnie syci do świtu. Ciało moje okryte – robactwem,
strupami, skóra mi pęka i ropieje”), nie wierzyli już tobie, i niechęcili in-

                *

nych): „nie ma tu
komu – wierzyć”,
„nie ma tu komu,
cię strzec: strzec

                                         ”.

18.04-19.04.2019

Monday, April 8, 2019

Autodafe 3 (23)


Ewie Bucińskiej

116

Marek Słyk nie żyje. Jest w Kolonii, której nie ma, choć wszyscy – na
jego pogrzebie obłudnie będą twierdzili, że trafił na dno jeziora Naiva-
sha, bardzo blisko, kilkadziesiąt kilometrów zaledwie: od Nairobi. Od
dziś w rosole powikłań zabraknie starego kurczaka, który spełniał swe
zadanie najlepiej – Marek Słyk nie żyje. Dzwonię po znajomych, pod-
suwam pod nos najmłodszym (zalanym krwią Orzeszkowej) mozolnie
sylabizującym Nad Niemnem W barszczu przygód, wybieram im z dło-
ni Mickiewicza – Marek Słyk nie żyje. – Marek Słyk nie żyje? Jaka to
strata, że umarł Marek Słyk – płaskie, homorytmiczne allegro sostenu-
to podrywa się z ziemi, jakby mówiło co najmniej o zapomnianym po-

117

lonicum językiem takim, jak „Póki my żyjemy”. Marek Słyk nie żyje:
co dopiero mówić o Autodafe: już dzisiaj jest starą, posiwiałą cheterą,
kiedy wiersze Słyka to (jeszcze po pół wieku) zniewalająca, bezzębna
krynica. Miałeś rację, Adamie. Było Autodafe zbyt mocnym (i jednak
nazbyt nieostrożnym – pochopnie nieprzemyślanym) uderzeniem w li-
teracki kodeks Haysa. Należało pisać niczym Słyk, i dopiero po latach
wszelkich lat, eonach wszelkich eonów – stworzyć Psychozę (to Hitch-
cock w Kartezjuszu przywabił doń Kanta, to Kartezjusz w Hitchcocku
sprowadził na Ziemię poststrukturalny, jesienny ogród). Któż ci zatem
nabaił o tych spiżowych nokautach, spiżowym pożądaniu, którego nie

                *

miał Ma-
rek Słyk.

118

Marek Słyk nie żyje i jest to porażające, bo jest w Kolonii, której
nie ma w innych postaciach niż nieegzystencjalne: contrapunctus
simplex, contrapunctus floridus, salti diurusculi. Ja na pewno nie
znajdę się tak jak Marek – w tych trzech figurach naraz, bo do te-
go trzeba mistrzostwa linearyzmu polifonicznego. Mam nadzieję,
że za sprawą Autodafe znajdę się przynajmniej w salti duriusculi,
lecz do tego trzeba nabyć umiejętności salta – jeślibym w istocie:
to jedno potrafił, nie musiałbym pisać o ogniu: aż przez czterysta
(prawie czterysta): ogniw. Marek Słyk nie żyje, na co mi aksamit-
ne rękawiczki i perłowe nausznice, skoro Marek, Marek Słyk nie

                *

żyie.

[
119

„Wziąwszy przed laty na własne barki wszystkie winy światowej
wodewilistyki literackiej dzisiaj już nie mam nawet krztyny pew-
ności o pojemności swego serdecznego konfesjonału” – wyjaśnia
iks, który nie żyje; na dwieście osiemdziesiątej dziewiątej stronie
pierwszego wydania W rosole powikłań. A właśnie… Magdalena
Pliszka z Zakładu Historii Języka Polskiego i Dialektologii (u nas
w Warszawie) autorka niezłego tomu, Słownictwo seksualistyczne
w „Gargantui i Pantagruelu” Franciszka Rabelais’go (w przekła-
dzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego) powinna pisarstwo Słyka – kto
wie, czy nie całe – jak najszybciej poznać, i czy nie: spreskrypty-

wizować?
]

120

Nie żyje Bóg Marka Słyka. Jego barszcz nie znalazł się w krypcie
i jego kurczak nie odleciał w porę na latającym dywanie zawiei, a
to przesądziło o tym, że Bóg ten umarł – tak samo, jak sam Marek.
Nie chciałbym, żeby dotknęło to również mojego Boga, naturalnie
wiem, że nie ominie mnie nietknięty, ale nikt mu nie każe być – O-
dynem: czekają na niego całe niewydane jeszcze tomy – Pracowni
Pytań Granicznych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu,
które wyjaśnią mu, jak stać się wdzięcznym obiektem teologii Alla-
dyna. Nie żyje Bóg Marka Słyka. I to jest porażające, bo jest w Ko-
lonii, której nie ma razem z Markiem, o którym mówi się, że: trafił

                *

do Nairobi. To nieprawda. Nie jestem
jestem, który nie jestem. Nie – jestem
jestem, który jestem. Nie jestem – nie

jestem.   

8.04.2019

Sunday, April 7, 2019

Autodafe 3 (22)


Jankowi Czarneckiemu

111

Pudło! To, że domagam się, aby wokół zdarzeń w Puszczykowie zbudo-
wać nowelę nowego Conrada, wcale nie znaczy, że domagałbym się, by
napisać wiersz tej siły dokładnie, co Pomnik Elizabeth Bishop na temat:
pomnika ofiar tragedii smoleńskiej 2010. Zostańmy, bardzo o to proszę,
przy parafrazach Pomnika Piotra Wielkiego pisanych stylem Bishop, to
jest przesycajmy Mickiewicza swoistym (środkowo-wschodnim) North
& South. To nie są Żary i popioły Jerzego Kaliny: możemy łatwo wyw-
rócić się w ogień, zwłaszcza w łatwopalnym kostiumie. Przebacz – mi,
jeśli sprowadziłem do Polski całą tę odzież zachodnią nielegalnie, lecz
w satysfakcjonującym ciebie rewanżu zajmę się tym, co najtrudniejsze

112

i sam od dnia do nocy każdego dnia bez przerwy – będę ekspedientem
niemile widzianej nowości. Zajdą drzwiami i oknami, usłyszawszy, że
mam tu treny XXI wieku, że jestem literackim Jamesem Manjackalem,
literackim Johnem Bashoborą – wyjaśnię im powoli, wystawiając – że
sława ludzi takich, jak ja, Mancjackal, Bashobora – to poniekąd sława
godna afrykańskich Kochanowskich. Dawniej ni jeden, ni drugi – ota-
rasowawszy się jak Kurtz – nie wytknęliby nosa ze swoich jąder, lecz
czasy się zmieniają i zmienia się ciemność (otyła i niemal wywłoczna
przestaje nas na każdym kroku zaskakiwać). Lubosz tego nie rozumie.
I wiem, że już nigdy nie zatonuje: w mojej obecności: Best’n’Blessed.

113

Jego metr osiemdziesiąt: zdrowej, umuzycznionej karnacji ukrywa się
przed czymś dużo czarniejszym – niż ziemia z kościoła Podwyższenia
Krzyża Świętego, dużo bardziej osobliwym – niż dym Psów, kadzidło
Pasikowskiego. – To już nie jest Księstwo Warszawskie? – pyta prze-
rażony, jakby pytał nie twarzą, ale rakiem skóry. – Nie, mój biedny –
odpowiadam najciszej jak potrafię – to już nie księstwo kogokolwiek.
Mogłoby należeć do Norwida, przykładowo: do Kleopatry z jego dra-
matu Kleopatra i Cezar, ale Kleopatrę – zabiłem, aby nie dać cezaryz-
mowi dojrzeć. Tą gąbką mógłbym zetrzeć słowa z tablicy – takie, jak
„suche życie” lub „płacząca motywacja”, ale noms parlants takie, jak

114

„Cezar”, „Kleopatra”, „Cyprian Norwid” są już częściami „zwikłanej
apokatastazy” , więc są już – po ludzku mówiąc – nieścieralne. Choć-
by przyszło tysiąc atletów i zmyło, Luboszu, krew, choćby przyszedł
nowy Francis Ford Coppola, by brawurowo nakręcić „Czas apokatas-
tazy”, „Czas apokatastazy” mi nie wystarczy: mam już za mało czasu
na oglądanie w skupieniu „Czasu apokatastazy” – wybacz mi, proszę,
Luboszu, ja nie pamiętam nawet Czasu apokalipsy, choć – oglądałem
go w Moskwie, w Ostrołęce, w Warszawie. Obawiam się, że również
słowa takie, jak „James Mancjackal” i „John Bashobora” są nieścieral-
ne, ale spróbuj z nimi walczyć, poczujesz całą serię sprzężeń, ta doda

115

ci sił i męskości – na krótko, ale widocznie. Spójrz, ptak ci – rozkwitł
na bochenku z piór. Spójrz, koszula ci – spłonęła w religijnej fotosyn-
tezie, której dotychczas nie wyrażono w żadnym podręczniku z ampe-
lografii (powstają bez większych przerw od 1857 roku). Spójrz, bo rę-
kawiczka, twoja dama, twoja wieśniaczka zniknęła: na paszczy kroko-
dyla tak, jak Marlow w bagnach rzeki Kongo. Będę cieszył się milcze-
niem. Będę delektował się nim jak masturbacją w najczarniejszych no-
cach i dniach mojego życia. Ach, jak ja brzmię. Sandra, Karolina, Oli-
wia, Joanna – nie powinny tego słyszeć. Powinniśmy być ciszą, czapą,
lecz czy pomponem dla zgiełku powinniśmy być – rogiem – powinniś-

                *

my być pługiem. Nieodnowiony, nie-
uruchamiany to jeszcze nie początek:

pługastwa.


7.04.2019