Friday, October 5, 2012

Szafa nr 44/2012


Powtórzę: być może jestem inkwizytorem i sądzę Orlińskiego niesprawiedliwie. Wykazuję mu utopizm, choć przecież objaśnia on dokładnie i z odpowiednią ostrożnością, na czym miałaby polegać „fuzja dusz” autorów i krytyków. Krytyk ma spalać się w dziele asysty, czynić ze swojej służby opus magnum, co więcej: przekraczać swoje miejsce – z członka asysty stawać się akuszerem utworu literackiego, jego re-kreatorem „przy-jaźniącym się” z kreatorem. Muszę mimo to wypowiedzieć swoje zastrzeżenie. Obawiam się niebezpieczeństwa zbliżenia. Jego daleko idących konsekwencji. Konsternuje mnie przywołany przez Orlińskiego cytat z Williama Blake’a, który odczytuję na prawach samospełniającej się przepowiedni: Przemienili się w to, co ujrzeli. Odczuwam silny – mentalny i egzystencjalny – opór, aby stać się antidotum, dać się pochłonąć temu, co wzmacniamy. Lekarz, mówiąc językiem Maliszewskiego, nie może oddać się na żertwę, spalić się, roztopić w leku, który podaje, jest bowiem zobowiązany wieczną potrzebą bycia Osobą – Innym, o którego uderza świat Tekstu. Czy jeśli pozwolę się opanować misji antidotów, nie pozbawię literatury zderzeń, konfrontacji, rozdzieleń, dyspersji?



Na dobrą sprawę, wszyscy szamoczemy się w klatce patosu. Oczywiście, dla niektórych los był łaskaw. Ich więzienia są przytulne i wyprowadzone ze smakiem – klatki gną się w fantazyjnych liniach, budują półkola tak, jakby należały do królewskiego hodowcy. Przestrzeń tak wielka, że niemal wiekuista, daje o sobie znać na wszystkie możliwe sposoby. Ani śladu okratowania – wyłącznie tętniące psalmami pastwiska i ballady o dostępności. W tej klatce rzeczywiście można budować własną biblię przestrzeni, żonglować cyrklem architekta, wbijać go w każde miękkie podłoże. Ani śladu ubitej areny cyrku, ani chrząstki utwardzonego gruntu Koloseum. Nasza przestrzeń, nasza świetlista iluzja, którą Jerzy Franczak uznał za stosowne nazwać i nadał jej miano rynku. Zbigniew Milewski o tej szamotaninie postanawia opowiedzieć. Chyba po raz pierwszy z tak silnie zamierzoną konsekwencją stylową. Choć Zagrabki to przecież ścinki wierszy, plamy errat i konwersji, odpadki wysypujące się ze szkicownika. Utworzona z tomiku całość wpierw była stopem miscellaneów, notatek, kartek z raptularza. Zapewne dlatego tak trudno ją fetyszyzować, a opowieści Milewskiego – czynić dobrze przykrawanym, metafizycznym towarem – pièce bien faite. Nie o sztukę, którą nawiedzają niekontrolowane napady „żalu i palinodii”, tu przecież chodzi. Na Boga, nie jesteśmy na rynku apokalips! To tylko klatka – klatka dla ptaków, klatka negatywowa, klatka piersiowa, klatka do unieruchamiania kości wreszcie. Pręty zbite obok siebie – nic więcej. Stąd zamiast ironii palinodii romantyczna groteska „cygańskiego romansu”. Przecież w Zagrabkach wiara w Słowo jest do głębi cygańska – nie żydowska, grecka ani Janowa. Cygańska, a więc romansująca z absolutem. Skandaliczna. 

No comments: