Powtórzę: być może jestem inkwizytorem i sądzę Orlińskiego
niesprawiedliwie. Wykazuję mu utopizm, choć przecież objaśnia
on dokładnie i z odpowiednią ostrożnością, na czym miałaby
polegać „fuzja dusz” autorów i krytyków. Krytyk ma spalać się
w dziele asysty, czynić ze swojej służby opus magnum, co
więcej: przekraczać swoje miejsce – z członka asysty stawać
się akuszerem utworu literackiego, jego re-kreatorem „przy-jaźniącym
się” z kreatorem. Muszę mimo to wypowiedzieć swoje zastrzeżenie. Obawiam się
niebezpieczeństwa zbliżenia. Jego daleko idących konsekwencji.
Konsternuje mnie przywołany przez Orlińskiego cytat z Williama
Blake’a, który odczytuję na prawach samospełniającej się
przepowiedni: „Przemienili się w to, co ujrzeli”. Odczuwam silny –
mentalny i egzystencjalny –
opór, aby stać się antidotum, dać się pochłonąć temu, co
wzmacniamy. Lekarz, mówiąc językiem Maliszewskiego, nie może
oddać się na żertwę, spalić się, roztopić w leku, który
podaje, jest bowiem zobowiązany wieczną potrzebą bycia Osobą –
Innym, o którego uderza świat Tekstu. Czy jeśli pozwolę się
opanować misji antidotów, nie pozbawię literatury zderzeń,
konfrontacji, rozdzieleń, dyspersji?
Na dobrą sprawę, wszyscy szamoczemy się w klatce patosu.
Oczywiście, dla niektórych los był łaskaw. Ich więzienia są
przytulne i wyprowadzone ze smakiem – klatki gną się w
fantazyjnych liniach, budują półkola tak, jakby należały do
królewskiego hodowcy. Przestrzeń tak wielka, że niemal
wiekuista, daje o sobie znać na wszystkie możliwe sposoby. Ani
śladu okratowania – wyłącznie tętniące psalmami pastwiska i
ballady o dostępności. W tej klatce rzeczywiście można budować
własną biblię przestrzeni, żonglować cyrklem architekta,
wbijać go w każde miękkie podłoże. Ani śladu ubitej areny
cyrku, ani chrząstki utwardzonego gruntu Koloseum. Nasza
przestrzeń, nasza świetlista iluzja, którą Jerzy Franczak
uznał za stosowne nazwać i nadał jej miano rynku. Zbigniew
Milewski o tej szamotaninie postanawia opowiedzieć. Chyba po
raz pierwszy z tak silnie zamierzoną konsekwencją stylową.
Choć Zagrabki to przecież ścinki wierszy, plamy errat i
konwersji, odpadki wysypujące się ze szkicownika. Utworzona z
tomiku całość wpierw była stopem miscellaneów, notatek, kartek
z raptularza. Zapewne dlatego tak trudno ją fetyszyzować, a
opowieści Milewskiego – czynić dobrze przykrawanym,
metafizycznym towarem – pièce bien faite. Nie o sztukę, którą
nawiedzają niekontrolowane napady „żalu i palinodii”, tu
przecież chodzi. Na Boga, nie jesteśmy na rynku apokalips! To
tylko klatka – klatka dla ptaków, klatka negatywowa, klatka
piersiowa, klatka do unieruchamiania kości wreszcie. Pręty
zbite obok siebie – nic więcej. Stąd zamiast ironii palinodii
romantyczna groteska „cygańskiego romansu”. Przecież w
Zagrabkach wiara w Słowo jest do głębi cygańska – nie
żydowska, grecka ani Janowa. Cygańska, a więc romansująca z
absolutem. Skandaliczna.
No comments:
Post a Comment