W tym
szaleństwie jest metoda, w tym bałaganie – system,
i wydaje się, jakoby
autor zanurzał się w tunel grafomanii po
to, by dokopać
się wylotu, i jakoby traktował słowo z możliwie
największym
niedbalstwem po to, by dotrzeć do nowych w nim
wartości.
Artur Sandauer
71
W
tramwajach na warszawski Annopol, na warszawski
Wawer
nie słyszę języka polskiego. Białoruski z ukraiń-
skim
pieką się powoli na mgliście wypowiadanym arab-
skim
„Jak się czujesz?” – „Kayfa ḥāluka?”
– przedrzeź-
niam
naznoszone tu zewsząd powietrze, bezdźwięcznie
się
masturbując na samym końcu zabarwionego składu.
Pewnego
dnia, a może już w latach czterdziestych: tego
wieku,
nie znajdziesz, Boże, polszczyzny w Warszawie.
Dziedziniec
uniwersytecki z: najtrwalszych imiesłowów
zaleje
różowa woda z arabskiego znaku: nieokreśloności
72
„tanuin”.
Ktoś ostrożnym półszeptem zasugeruje – może
mój
dawny przyjaciel? – że było jeszcze Autodafe,
że po-
jawiło
się (i to raptem jakieś ćwierć wieku temu) coś, co
mogło
być trickiem na odzyskanie polszczyzny, polskim
kluczem
arcyfrancuskim. Och, nie udawaj świętego, raz
na
jakiś czas musi zjawić się biegacz, który obmyśli wy-
bieg,
a nie dorwie się do mety jak do złotej miski – i raz
jeden
od wielkiego dzwonu musi zjawić się malarz, któ-
ry
wymyśli sztuczkę na odzyskanie sztuki narodowej w
sytuacji
kulturalnej zagłady i nie połakomi się o: puchar
73
Wielkiego
Regeneratora. I tu leży pies pogrzebany – od
lat
Bóg gładzi moje grzechy – jakby gładził moje włosy.
Od
lat Bóg gładzi moje włosy – jakby przeczesywał ma-
ło
żyzne ziemie. Od lat rodzę na tej ziemi papugę, której
nie
potrafię wyplątać z barwnej pępowiny i postawić (ży-
wej!)
na drążek. Chlebnikow – aby pisać, słuchał śpiewu
ptaków.
Rybicki – aby zaczernić papier śnieżnym palcem,
słuchał
śpiewu poetów czeskich. A mnie wystarczyła Ani-
ta
Lipnicka z Urszulą Dudziak do pary. Zgrabnie, zwinnie
po
przewidywalnych jednostkach mowy do srebrnego snu
74
klasycyzmu,
mojej ostatniej nagrody. Oho – tak się to robi,
panie
starszy. Mieczysława Karłowicza – w szoku nieludz-
ko
zdumiony, słuchałem w Teatrze Wielkim, ale już wtedy
byłem
wypełniony żwawymi plemnikami innego, niepokru-
szonego
dźwięku Roberta Schumanna. Jeżeli więc dołożyć
do
tego: watę w uszach skradzioną z sekretnej kosmetyczki
samej
Danuty Gwizdalanki, wszystko okaże się fantastycz-
nie
jasne. Jechać do Lwowa, jęczał Zagajewski. Ale wszys-
cy
poszli za mną, na własnych nogach: do jaskini „Lwów”.
W
moich stronach mówi się o takich – wypolerowali rzekę
75
umywalką
okolicznego krajobrazu. Założyli związek zawo-
dowy
„Hydra ulicy”. Pomarli w swoich domach: najspokoj-
niejsi pod słońcem z włosami białymi jak śnieg, oddechem
niejsi pod słońcem z włosami białymi jak śnieg, oddechem
płytkim
jak resztka starego dezodorantu. Nie chcę, by moja
matka
wiedziała, że umarłem z powodu lekkomyślności: aj,
nie
chcę, by moja matka domyśliła się, że umarłem z powo-
du
ciężaru myśli, samotny jak kołek w piersiach Konrada z
III
części Dziadów. Powiesz: młyn.
Odpowiem: łąka przyk-
ryta
wielką prostownicą. Powiesz: szopa na drzewa, na wie-
le
drzew w samym słońcu. Odgryzę – spojrzę gdzieś w dal:
*
volumizer.
27-28.08.2018
No comments:
Post a Comment