Tuesday, August 28, 2018

Autodafe 2 (15)


W tym szaleństwie jest metoda, w tym bałaganie – system,
i wydaje się, jakoby autor zanurzał się w tunel grafomanii po
to, by dokopać się wylotu, i jakoby traktował słowo z możliwie
największym niedbalstwem po to, by dotrzeć do nowych w nim

wartości.

Artur Sandauer

71

W tramwajach na warszawski Annopol, na warszawski
Wawer nie słyszę języka polskiego. Białoruski z ukraiń-
skim pieką się powoli na mgliście wypowiadanym arab-
skim „Jak się czujesz?” – „Kayfa ḥāluka?” – przedrzeź-
niam naznoszone tu zewsząd powietrze, bezdźwięcznie
się masturbując na samym końcu zabarwionego składu.
Pewnego dnia, a może już w latach czterdziestych: tego
wieku, nie znajdziesz, Boże, polszczyzny w Warszawie.
Dziedziniec uniwersytecki z: najtrwalszych imiesłowów
zaleje różowa woda z arabskiego znaku: nieokreśloności

72

„tanuin”. Ktoś ostrożnym półszeptem zasugeruje – może
mój dawny przyjaciel? – że było jeszcze Autodafe, że po-
jawiło się (i to raptem jakieś ćwierć wieku temu) coś, co
mogło być trickiem na odzyskanie polszczyzny, polskim
kluczem arcyfrancuskim. Och, nie udawaj świętego, raz
na jakiś czas musi zjawić się biegacz, który obmyśli wy-
bieg, a nie dorwie się do mety jak do złotej miski – i raz 
jeden od wielkiego dzwonu musi zjawić się malarz, któ-
ry wymyśli sztuczkę na odzyskanie sztuki narodowej w
sytuacji kulturalnej zagłady i nie połakomi się o: puchar

73

Wielkiego Regeneratora. I tu leży pies pogrzebany – od
lat Bóg gładzi moje grzechy – jakby gładził moje włosy.
Od lat Bóg gładzi moje włosy – jakby przeczesywał ma-
ło żyzne ziemie. Od lat rodzę na tej ziemi papugę, której
nie potrafię wyplątać z barwnej pępowiny i postawić (ży-
wej!) na drążek. Chlebnikow – aby pisać, słuchał śpiewu
ptaków. Rybicki – aby zaczernić papier śnieżnym palcem,
słuchał śpiewu poetów czeskich. A mnie wystarczyła Ani-
ta Lipnicka z Urszulą Dudziak do pary. Zgrabnie, zwinnie
po przewidywalnych jednostkach mowy do srebrnego snu

74

klasycyzmu, mojej ostatniej nagrody. Oho – tak się to robi,
panie starszy. Mieczysława Karłowicza w szoku nieludz-
ko zdumiony, słuchałem w Teatrze Wielkim, ale już wtedy
byłem wypełniony żwawymi plemnikami innego, niepokru-
szonego dźwięku Roberta Schumanna. Jeżeli więc dołożyć
do tego: watę w uszach skradzioną z sekretnej kosmetyczki
samej Danuty Gwizdalanki, wszystko okaże się fantastycz-
nie jasne. Jechać do Lwowa, jęczał Zagajewski. Ale wszys-
cy poszli za mną, na własnych nogach: do jaskini „Lwów”.
W moich stronach mówi się o takich – wypolerowali rzekę

75

umywalką okolicznego krajobrazu. Założyli związek zawo-
dowy „Hydra ulicy”. Pomarli w swoich domach: najspokoj-
niejsi pod słońcem z włosami białymi jak śnieg, oddechem
płytkim jak resztka starego dezodorantu. Nie chcę, by moja
matka wiedziała, że umarłem z powodu lekkomyślności: aj,
nie chcę, by moja matka domyśliła się, że umarłem z powo-
du ciężaru myśli, samotny jak kołek w piersiach Konrada z
III części Dziadów. Powiesz: młyn. Odpowiem: łąka przyk-
ryta wielką prostownicą. Powiesz: szopa na drzewa, na wie-
le drzew w samym słońcu. Odgryzę – spojrzę gdzieś w dal:

       *

volumizer.

27-28.08.2018

No comments: