Saturday, December 20, 2008
Tannenbaum
mieszkanie w samym łożysku
trzeciego okręgu miasta lindenthal
dwieście metrów od dzielnicy saun
przynosi wiele życiowych podarunków
dla karla tannenbauma pierwszym z nich
były aryjskie kukułki o różowych odwłokach
które chwytał popołudniami do klatek z rozmarynem
i stawiał na antresoli z widokiem na katedrę
tannenbaum wierzył że kiedyś gdy nadejdzie
koniec świata i wszyscy zbiorą się na nizinach
münsterlandu ptaki wyjdą z więzień jak święty
piotr i wyłupią oczy samemu chrystusowi
drugim z prezentów okazała się sofa sprowadzona
ponad dekadę temu z gór szwarcwaldu
na której karl napisał ostatnią symfonię do gestapo
i pierwszą glosę do swoich wnuków z nrd
najpóźniejszym darem było światło racheli
zdrowa mocna kobieta co piątek
z cienkim obojczykiem i z żółtą krwią szabatu
grała na skrzypcach dla blondwłosego kyriosa
tak to najpewniej miłość w trzecim okręgu
miasta lindenthal sprawiła że po nowym roku
słońce już nie wzeszło
20.12.2008r.
Sunday, December 14, 2008
Elegia I
Andrzejowi Sienkiewiczowi
mój ojciec chrzestny umarł na leżąco
jeszcze przez jakiś czas poruszał głową
po spalonym pergaminie z terakoty
mężczyzna dogasający na podłodze
jak stłuczony pszeniczny bożek
lub rozciągnięte ramię azymutu
powiedz jak można mu zadośćuczynić
za katafalk przedarty na kolisku sali
i cygański aromat zorzy za oknem
mój ojciec chrzestny w sukni z mosiądzu
w jego zwłokach z dalekiej północy
w rozciętej nerce w przekłutym brzuchu
przegląda się róża pustyni z południa
13-14.12.2008r.
Friday, November 28, 2008
Ostatni dzień lata
najwyraźniej jesteś już zawłaszczony
i to do tego stopnia że nie słyszysz
furgonetek które za dnia i w nocy
wywożą twoją rodzinę na drugą stronę granicy
ciągle myślisz o tym jak wywlekli ojca
i rozstrzelali przy bramce do ogrodu
po śmierci wysmarowali mu żebra
starym tuszem do stemplowania klaczy
tak naprawdę mogłeś zamilknąć
na co ci teraz ten irracjonalny czas żałoby
po rozgwieździe którą zabito
w samym środku kolorowych roślin
zdradziłeś i będziesz nienaruszony
krzycz zatem z radości klaszcz w ręce
dziecko i tak się nie poruszy
o jeden raz za dużo
podniosłeś je na wysokość
wzroku
27-29.11.2008r.
Sunday, November 23, 2008
Modlitwa do Saturna
mój chłopiec będzie miał
pachnące podniebienie
i choć będę tego bardzo pragnął
nie zdążę nauczyć go wymierzania
siedmiu rodzajów proporcji
nożem do papieru
na pewno wiele zobaczy
każde słoneczne miasto
przypomni mu prędzej czy później
że światłem trzeba się dzielić
z bliskimi których się zaraziło
będzie płakał na każdym kamieniu
musi żyć wiecznie nie mogę pozwolić
na lekką zabawę to może się źle skończyć
saturnie któryś pożarł
wszystkich swoich synów
pełen dziś dobrych wieści
23.11.2008r.
Sunday, November 16, 2008
Gruczoł dokrewny
oni już wiedzą
w końcu to od ciebie nauczyli się
trudnej sztuki nieustępliwości
są ciałem obcym i mają być zapomniani
sprawiają fizyczny ból ilekroć
podniosą kieliszek szampana
lub półmisek z wodą i posiłkiem
dobrze by było jednak w opowieściach
nie nazywać ich bohaterami
ani nie posługiwać się kłopotliwym
zwrotem dostąpiłem objawienia
mają bardzo ciepłe przedramiona
i mocne niedzielne obuwie które
chroni przed szkłem rozsypywanym
w ósmy dzień tygodnia
można być adeptem
kryształem węgla rozcinać
świąteczny poranek
mówić że to nie dreszcz
ale ziemia na trzy dni
przed balladą
16.11.2008r.
Saturday, November 8, 2008
Sunday, October 19, 2008
Martwe
I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem ale skomleniem
Słowo musi być martwe do samego końca,
słodka kula owoców będzie poręczeniem,
że nic tu się nie zmieni, gdy zgasną płomienie,
nawet jeśli powrócą wszyscy odchodzący.
Wierzę w tamtą kobietę ze srebrnym zegarkiem,
krzyżuję jej nadgarstki między draperiami,
pozwalam także zasnąć, nim podniosę kamień
i rozerwę jej prośby gdzieś nad Central Parkiem.
dziś wszystko jest strukturą: ryby, fresk i eter,
spróbuj podnieść mnie z ziemi, wnieść do bazyliki,
nie patrz, proszę, w tę stronę, nie miażdż mi ust krzykiem,
gdy znów zabiję słowo jak tamtą kobietę.
18-19.10.2008r.
Monday, September 29, 2008
Friday, September 26, 2008
Sen w Kauhajoki
taka duża dziewczynka
prawie pięć litrów a bez imienia
nazwiemy cię tonsi
to znaczy tyle co lepka kula włosów
tonsi gdzie dostałaś
bo wiesz malutka
teraz już nie będziemy się bawić
jesteś sublokatorką
na dodatek nie najlepszą
nosisz bransoletki warkocze
niemowlę na ramieniu
nosisz się z zamiarem
dzień był długi tonsi
jestem zmęczony
działasz na mnie
jak dobry antybiotyk
przed tobą przełęcz
na zachodzie bez zmian
i po co to utrudniasz
pójdę na łatwiznę
między domem sederholma
a aleksanterinkatu
rozebrane kobiety
(mogły być twoimi siostrami)
tańczą właśnie w deszczu
tonsi bez patosu
tylko nie próbuj
umierać mi na rękach
jak jakaś guwernantka
25.09.2008r.
Tuesday, September 23, 2008
Śpiące gejsze
nie ma i nigdy nie było
miejsca na ziarno światła
wniesie wodę zagotowaną
z ryżu i trzciny
zostaną obmyte
plecy i pośladki
przyjdź łagodności
wybiel nas w zatoce
przechytrz zwierzęta
szczute na przedmieściach
23.09.2008r.
Thursday, September 18, 2008
Friday, September 12, 2008
Griseldis
tomas czeka z gromnicą w rękawiczce
komunijne zdjęcie będzie miało
kształt kwadratu i kolor przywiązania
w niewielkim zadymionym saloniku
o bardzo krępującej nazwie griseldis
cienie obiektywów kładą się właśnie
jasnym pigmentem na kolanach jego matki
tomasowi wydaje się że nawet berlin
wygląda dziś jak suchy niemiecki
komunikant ojciec podnosi rękę
(tę samą którą odetną w sachsenhausen
i podadzą jednej z wygłodniałych suk)
potrząsa srebrną papierośnicą
z inskrypcją wir lieben uns 1936
i każe patrzeć byle nie
brudnym spojrzeniem
teraz nad brzegiem morza
jeszcze ciepło
prądy wodne mają zapach
płynu do włosów
nakładanego przez aktorki
w toaletach teatru
trwa symetria
i ludzie nie składają ofiar
z mięsa ani z owoców
(za pięć lat
zabije się matka)
kokieteria cekiny
gorzki cynamon
wir lieben uns
12.09.2008r.
Monday, September 8, 2008
Przeźrocza cz. 1
Thursday, September 4, 2008
Marie Rouen
Przyniosę pomarańcze, będzie jak u Prousta,
wyrosną rozchodniki na krawędziach lustra,
ty, Marie, zaś zasłonisz swoim dzieciom oczy,
by nie ujrzały matki marzącej po nocy.
Wpierw z twojego ramienia zdejmę akt nadziei,
suchym szeptem poprosisz, abym się ośmielił,
pogaszę wszystkie lampy, jakby był już wrzesień,
znów okłamię cię, mówiąc: „Jestem Ulissesem”.
Dziś gdy stoisz tu naga, chcąca się przemienić,
trzeba ci wierzyć, Marie, w cierpki smak kamieni,
w piersi gorzkie od potu, w śmierć każdej pamięci,
także w to, że Bóg dobry kiedyś nas zadręczy.
Znów zaczniesz się ubierać, i po co to, Rouen,
znów powrócisz do dzieci, jak męczący sen,
ja usłyszę, że pada, nim skoczę przez okno,
przeczytam rozdział z Prousta, zjem parę winogron.
4.09.2008r.
Saturday, August 16, 2008
Pieśń o rozcinaniu łąk
panie powiedziałem już wszystko
sam najlepiej wiesz że nie było
takiej ceny której bym nie zapłacił
i oby nikt mnie nie powstrzymywał
proszę cię zwłaszcza
nie stawiaj na drodze dzieci
o oczach szorstkich jak tundra
boję się bowiem rozcinania łąk
wszystkiemu zawinił ten przeklęty strach
za szybko dojrzały ogrody na cyprze
i usta dziewcząt z madison square garden
panie ty wiesz powiedziałem wszystko
zacisnąłem krawat
podpaliłem miasto
zabiłem człowieka
nie pytaj nalegam którego ciebie
wyśniłem wczoraj w nocy
16.08.2008r.
Friday, August 15, 2008
Rabbi cz. 3
Obłaskawiłem brata. Cały drżał, tłumaczyłem, że nie ma sensu, że zasłużyłem. Chciałem go odsunąć od niegodziwych myśli, jakby w obawie, że moja wizja sprzed chwili mogłaby się urzeczywistnić. On, teraz z kolei, po etapie irytacji i bezsilności, bał się konsekwencji. Był przerażony możliwością wyklęcia z komuny, na moment zbliżył głowę do moich kolan i mimowolnie położył ją, jakby żebrząc o coś ważnego. Dopiero jakieś kilka minut później wybełkotał, czy nie byłbym zdolny... Zdolny do gestu samouniżenia. Jego oczy w kolorze płyt nagrobnych powoli zanurzały się w moją twarz, pożerały każde wgłębienie skóry na posiniaczonym policzku. Było w tym wiele desperackiej brutalności – Mordechaj wzrokiem rozrywał zakrzepłą od wczoraj tkankę, wnikał w rozbity naskórek, masował niewidzialnymi promieniami fakturę zsuniętej źrenicy.
Poprosił mnie o publiczny udział w ablucji. Jutro. W miejskiej bożnicy. Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować i wtedy spojrzałem za okno. Trwał właśnie spęd koni na jedno z pobliskich targowisk. W mgnieniu oka zerwał się silny wiatr, a jedno ze zwierząt straciło równowagę. Uderzyło w akację i oparło się na tylnych kończynach. Jak ogłuszone zaczęło przewracać łbem, być może przeczuwało, że gdzieś tam czeka je ostatnia droga - przed drzwi obory, która na potrzeby sytuacji posłuży jako masarnia. Słońce, przedzierające się przez ulistnione gałęzie, wkradało się w zarys podłużnej, końskiej czaszki, uwypuklało ostrość jej metalicznych rysów i obnażoną spiczastość uszu. Otoczone pasmem światła jak aureolą, zwierzę bohatersko podniosło się w końcu na dźwięk uderzeń któregoś ze stalowych prętów o ziemię.
Zgodziłem się na spełnienie prośby Mordechaja. Nie z wyrachowania. Z pragnień. Ucieszył się tak bardzo, że aż poczęstował mnie winogronami, które nazrywał wczoraj z winnicy Krugerów na ich specjalną prośbę. Miały gorzki smak i przebarwienia, które powodowały, że oczy zaciskały się z poczucia silnego wstrętu. Nie powiedziałem Mordechajowi, że go oszukali, że znowu urządzili sobie zabawę z jego naiwności. Wiedziałem, że jutro wszyscy za to zapłacą, za mnie, za Mordechaja, za Nastkę i za wielu innych. Krugerowie, Tomasz, Abimelek. Nawet Rebeka, piękna bogini o ustach biblijnej Rut. Ta ablucja oczyści całe miasto, a wtedy wszyscy umrą jak ćmy, które zbyt pochopnie zbliżyły się do wiecznego ognia świeczników.
Brat obiecał, że pójdzie błagać Abimelka o miłosierdzie. Ja miałem odwiedzić Rebekę z prośbą o przekonanie jej męża. Miałem wyznać wszystko. Od wydarzenia, które rozpoczęło moje potępienie. Mordechaj mimowolnie przypomniał mi tamtą jesień. Cielesne zbliżenie z Nastką w parku za synagogą, niedowierzanie rabbiego, który nakrył swojego ukochanego ucznia na oddawaniu się gojce. Przekleństwa, groźby i szczere rozżalenie w głosie nauczyciela, poprzedzone czymś, co mogłoby być echem nadchodzących torsji. Najpotworniejszy moment życia, w którym stanąłem nagi i skażony przed kapłanem, który chciał mnie uczynić akolitą. I te słowa twarde jak kamieniejące muszle, słowa Abimelka wyrzucane z kawałkami śliny i skóry obgryzanej z warg, święte słowa Księgi Rodzaju, które uśmiercały na miejscu: “A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali że są nadzy”. Abimelek nie powiedział niczego więcej. Zanim odszedł, rzucił swój chałat na zaczerwienione ciało Nastki, każąc dziewczynie się okryć.
To prawda, chciałem wtedy umrzeć. Próbowałem się zagłodzić, wbrew lamentom i nawoływaniom Mordechaja nie przyjmowałem pokarmów. Pierwszego dnia Chanuki po rozebraniu się z ubrań stanąłem przed wejściem do bożnicy. Palenie świec miało rozpocząć się za dwie godziny. Zbierało się na śnieżycę, wiał zimny wiatr z zachodu. Powoli zaczęło zasypywać wejście do świątyni. Liście przymarznięte do drzew przypominały kształtem bożków, którzy za późno zstąpili na ziemię i musieli bezwolnie poddać się obleczeniu w chitynowy pancerz ze szronu i stygmaty z lodu.
Nie wykorzystałem wtedy arszeniku, który trzymałem w lewej ręce, na wysokości brzucha. Flakonik, kupiony z niemałym trudem na rynku, rozbił się o posadzkę synagogi. Założyłem spodnie i mundur, uciekłem jak tchórz, gubiąc po drodze resztki zaplanowanej śmierci. Jak szczenię...
Mordechaj wyszedł do Abimelka o wpół do drugiej po południu. Miałem czekać pół godziny i zacząć delikatnie nastawać na Rebekę. Czas mija szybko, gdy myśli się o spotkaniu z kobietą, która prześladuje mężczyzn w snach. Zastanawiałem się nad szczegółami jej ubrania, nad całym koronkarskim sznytem, który opisze jej ciało, gdy ją zobaczę. Czas linii i zakrzywień, spływów i zawirowań – on nadchodził. Podróż do Rebeki. Pielgrzymka w Rebece. Szlak z Rebeką. Kiedy wybiła czternasta, przezwyciężając lekkie zawroty głowy, wstałem z klęczek...
Thursday, August 7, 2008
Rabbi cz. 2
Dłonie Nastki były ciepłe. Podróżowały z wdziękiem godnym najczcigodniejszych profetów. Najpierw moje powieki, cichy poślizg po dwóch prostych równoległych na wysokości źrenicy, potem usta, zbadanie paznokciami śladów krwi, która pojawiła się po rozmowie z Abimelkiem. Na koniec szyja i otoczenie gardła gęstwiną gorących, dziewczęcych palców jak czarodziejską opończą.
Kochałem jej spojrzenia. Były tak bardzo niewymowne. Istnieliśmy tylko w sekwencjach milczeń. Najprostszy i jedyny rodzaj czułości. Nastka miała dziewiętnaście lat i z koloru oczu, włosów, z bladej barwy skóry przypominała mi Rebekę. Była jej przedłużeniem i dopełnieniem tego, czego brakło w kobiecości żony rabbiego. Rebeka, cudowna królowa – tak bardzo niedziewczęca, i śliczna, eteryczna Nastka – tak bardzo niekobieca...
Świeżo utrefione przez fryzjera włosy, spadające na białe ramiona, wyglądały jak zmaterializowana dusza którejś ze starożytnych Wenus. Głębokie spojrzenia, zagadkowe błyski jakby reminiscencje poprzednich wcieleń. Skóra oczyszczona z deszczu, który padał tak intensywnie, że pozatapiał piwnice. Skóra Nastki na miękkiej pokrywie z rozchodników.
Zmierzchało. Nasze milczenie, jak zapowiedź przedwiecznej katastrofy, przewracało dzień do góry dnem. Miałem wrażenie obecności, czyjejś nieodwracalnej pełni. Nadchodziła noc ciężka od inkantacji i lamentów tych, którzy modlili się przed złożeniem ciał do łóżek.
- Dawidzie – wypowiedziała te słowa, a potem niesłyszalnym impulsem zatrzęsła się ziemia – czuję się tak, jakby nie było już nic. Jakbyśmy zabili Boga – odwróciła wzrok i zaczęła patrzeć martwym wzrokiem w bukiet, który przyniosłem.
- Podobno to my Go zabiliśmy – wgryzłem się w te słowa najcyniczniej jak tylko potrafiłem – wierzysz w to?
- Jak mogłam Go zabić? – usłyszałem w jej głosie ślepy wyrzut, choć może był to ślad po płaczu, który nawet nie zdążył się narodzić – jestem tylko człowiekiem, a ludzie nie potrafią zabijać ludzi. Wydaje im się, że pozbawili kogoś życia, ale są na to zbyt słabi, gdybyśmy uśmiercali rzeczywiście, naprawdę... – Nastce złamał się głos, a ja zacząłem badawczo się jej przyglądać - ...nie musielibyśmy ich potem palić, grzebać, aby ukryć ich obecność. Oni po prostu, Dawidzie... oni zbliżają się i odchodzą, odchodzą i się zbliżają.
Pomyślałem, że przydałby się Chrystus. Teraz, kilka sekund goryczy i minut zapytań. Zapytań o odejścia i zbliżenia. O sens odkupienia. Chciałem powiedzieć Nastce, że chyba czas na śmierć. Ale i tak powiedziałem to, co każdego wieczoru. To, że czas na sen i żeby mnie odprowadziła. Znów skłamałem, że boję się ciemności. Było ciepło, tak jak nigdy dotąd.
W domu Abimelka paliło się światło. Głos Rebeki połyskiwał na firankach równie jasno, co światło świec. Mówiła coś ważnego. Do męża. Ten ton, napięcie głosu, lekkie wibracje na samym dnie wypowiadanych dźwięków. Przyspieszające pulsacje i zwielokrotnione drżenie powietrza. Coś o mediacji w sądzie. Dla przyjaciela. Oskarżenia o kradzież. Fałszywe. Moc autorytetu...
Przestałem słuchać siłą woli. Przecież tak można. Nastka patrzyła w przestrzeń z mieszaniną zacięcia i otępienia. W końcu powiedziała, że musi zejść z drogi, musi wracać na rynek, do siebie. Skinąłem głową i na chwilę zacisnąłem jej rękę, myśląc naiwnie, że na dłużej zachowam pamięć jej ciała w moim. Znikała powoli, jakby co chwila przypominała sobie o życzeniu dobrej nocy, które nie zostało między nami wypowiedziane.
Kilka minut później dwa uderzenia w tył głowy. Chyba kawałkiem kłody. Potem ktoś rzemieniem związał mi ręce i opluł twarz. Zacząłem jęczeć, choć wiedziałem, że nie ma to sensu, że sny są bezgłośne. Powiedział, że jestem psem i po niskim głosie poznałem, że oprawca jest mężczyzną. Przez chwilę na piersiach ukazał się wysunięty z wewnątrz medalik ze zdjęciem matki. Tomasz. Tak. Najwyższy spośród pierworodnych. Syn stróża kielicha i kobiety, która jako pierwsza obnażyła się w ogniu mojego wzroku.
Wiedział, że go poznałem. Chyba tego chciał. Być może Abimelek przestrzegał go, zaklinał, groził, aby się nie ujawniał, ale w końcu zwyciężyło pragnienie rozpoznania. Gdyby nie ból, uśmiechnąłbym się na widok jego dumnego wzroku. Zachował się jak marny rękodzielnik, który chce pochwalić się swoim dokonaniem reszcie świata. Ten drapieżny wzrok Tomasza przenikający moje ubranie, ślizgający się po śladach ciosów, mówiący, że to jego arcydzieło.
Smutek, pamięć dawnych czasów, skamieniałe alegorie. Wspomnienie. Tomasz i ja w drodze do ratusza. Mówimy o córce kwiaciarki, o jej piersiach i zawsze zbyt mocno pocieranych ustach. Koronkowe ubranie jasnowłosej dziewczyny jak słoneczny przypływ. Śmiech Tomasza, który nie rozumie porównania. Który widzi świat prosto. Dla którego – jak się okaże dopiero dziś - obraza jego ojca jest najpotworniejszym bluźnierstwem. Trzeba zatem ukarać. Kilkoma solidnymi ciosami kawałkiem drzewa w potylicę.
Odszedł. Można odetchnąć, bo już nie uderzy. Parę przełknięć śliny wiotkiej jak spust pistoletu, powstanie na nogi i jeszcze około pięćdziesięciu kroków do domu. Gdyby tylko nie ten nieznośny ból...
- Proszę państwa, ten statek tonie – mówię po podniesieniu się z ziemi, w stronę nadchodzącego zmroku. Mówiąc, myślę o śniegu, który już za kilka miesięcy znów zasypie to miejsce. Oby na zawsze...
Monday, August 4, 2008
Rabbi cz. 1
Woń zboża przypominała zapach cynamonu. Kłosy tak ciężkie, że uciekały prawie bezgłośnie spod palców. Zdarzenie goniło zdarzenie. Ziarna wkłuwały się w paznokcie, żyto spływało do krwioobiegu, słoneczny dzień rozjaśniał skórę od środka. Naprawdę - zbyt ciepło jak na czas przemiany.
W oddali rzeka, ta sama, którą prześladowałem w dzieciństwie bibułowymi statkami. Pamiętam, miałem pięć lat, Rebeka, żona Abimelka kazała nam przetrzebić nurt z wodorostów. To coś najpierw rozerwało Natanowi stopę. Wybiegł na brzeg, jęcząc jak ptak przebity kulą kłusownika. Krzyczał, że w wodzie są jakieś ogromne skorpiony, biedak, był dzieckiem tak samo jak ja, a wtedy wszystko – niezależnie od szerokości geograficznej – kojarzyło się z pajęczakami. Zapytałem, skąd skorpiony w środku Galicji, ale on tylko płakał, jakby próbując spazmami zacisnąć otwartą i krwawiącą ranę u zejścia pięty. Kilka minut później wyciągnąłem z wody poskręcany w nienaturalnych kierunkach siedmioramienny świecznik. Natan zaczął wrzeszczeć jak szalony, mówił, że widzi hydrę, że należy wyrzucić to żelastwo do wody. Został nad rzeką, a znaleźne do Rebeki zaniosłem ja. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem nagą kobietę. Żona mojego nauczyciela przebierała się do snu, płaska linia zachodzącego słońca zasypiała na jej włosach i brzuchu. Śpiewała kantyk najprawdopodobniej dla nadchodzącego męża. Tę pieśń jednak Adonai przeznaczył małemu chłopcu, który tego wieczoru po kryjomu poznawał nowe kolory i faktury...
Trzepot skrzydeł gdzieś w górze rozbił ciszę. I dobrze, bo zaczynała działać jak najlepsze całuny, przywożone z południa. Wysuszała mnie od środka. Oblizałem popękane wargi i spojrzałem na gawrony, krążące nad polami żyta. Złe przeczucie. Nienawidzę złych przeczuć. Są jak cudotwórca, który przychodzi z napojami wtedy, kiedy już za późno, by umrzeć i za wcześnie, by zmartwychwstać.
Czyżby Abimelek z resztą kapłanów? Najwyraźniej modlitwy się skończyły. Mimo woli trzeba by rozciągnąć usta, mój Boże, a co jeśli pękną? Rabbi, ja i strumień krwi z dolnej wargi. Przekomiczny dzień...
- Bądź błogosławiony, nauczycielu – wyszeptałem z odrobiną lęku i narastającą falą rezerwy.
- Witaj, Dawidzie. Czemu nie przyszedłeś i nie wychwalałeś razem z nami świętego imienia Jahwe? - nauczyciel mówił jak zwykle dobitnie i z lekką nutą rozegzaltowania – podobno obiecałeś Tomaszowi, że dziś wreszcie odwiedzisz świątynię.
- Wybacz, rabbi, teraz następują tak upalne popołudnia. Omdlałem w drodze i opadłem z sił. Gdyby nie to, razem z Wami oddałbym się śpiewom – zacząłem łgać, ale czułem się już taki zmęczony, a kłamstwo zdawało się tak doskonale obojętne.
To było najbardziej nieufne spojrzenie, jakim kiedykolwiek obdarzył mnie kapłan. Uśmiechnąłem się w prymitywnym geście usprawiedliwienia, a na zębach pojawiła się kropla czerwonej krwi. Zakłopotanie kazało zasznurować usta. Abimelek prawie że ordynarnym gestem odprawił kapłanów. Zsunęli się w milczeniu pod drzewa doliny jak jakieś nieczyste zgromadzenie. Rabbi oparł rękę na szpicrucie wystającej z przepasania bioder. Pożegnał mnie surowym głosem. Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie, chrapliwie, jakby wynikło z przyrodzonego łaknienia, które odzywa się w człowieku w momentach szczególnego niepokoju. On sam, nauczyciel, jakby zawstydzony z powodu wydanego przez siebie dźwięku, na chwilę skulił się jak dziecko uciekające przed widmami i odszedł, zrzuciwszy ciężar wstydu na wyprostowane plecy.
Przez moment poczułem się jak Filistyn, który rażony przez małego izraelskiego chłopca śmiertelnym strzałem, miał czelność przeżyć. On – święty mężczyzna, ja – dziecko, bluźnierca. On – dorosły Dawid z rozrosłymi barkami i wielkimi dłońmi, ja – dwudziestoletni Goliat z ogoloną głową i kręgosłupem, który można porozdzierać najdrobniejszym skalpelem. Goliat nazywany Dawidem. Mój Boże, świat się poprzewracał, a razem z nim Księga Samuela. Trzeba by na nowo spisać proroctwa...
Kiedy Abimelek wraz ze sługami zniknął za ostatnim z drzewostanów tuż pod rozfalowaną kreską horyzontu, nieopodal za terenem synagogi rozległ się kurant na jednej z wież miejskiego ratusza. Przemysłowa aria trwała pięć minut. Ja, jakby oswojony w cieniu metalicznych dźwięków, podniosłem wreszcie rękę na wysokość twarzy i otarłem pot z kącików oczu. Powoli powietrze zmieniało się w cienką, przepuszczalną warstwę wilgoci. Nawet drzewa nieopodal pól zaczęły się złocić od kropli wody osiadających na stwardniałych żywicach. Zaczynał padać deszcz, a to wszystko - mimo słońca, które nadal uderzało w ziemię z impetem godnym kolejnych fal ciepła.
- Jahwe jest przedziwny – powiedziałem sam do siebie po cichu, gdy twarz zaczęły siec kawałki gradu. Ten jeden raz w życiu chciałem być pewny, że Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba usłyszał w moim głosie nie tylko podziw, lecz także odrazę...
Do Marii
Chciałbym cofnąć czas, odwrócić bieg rzeki. Sproszkowana tkanina na palcach. Szukam oporu, który mógłby powstrzymać ciało od rozpadu. Podziwiam alabaster twarzy kobiety z obrazu Christusa i dochodzę do wniosku, że nadawanie granic materiom jest darem łaski. Nie znam imienia portretowanej. Dla mnie jest Marią. "Mario, wiatr już zgasł. Zapal swoją szyję" - raz jeden powiedzieć to tak wyraźnie, aby usłyszała.
Kiedy po latach wróciłem do Babylonu zmieniło się wszystko
dziewczęta które kochałem numery linii metra
czekałem przy telefonie syreny uparcie milczały
więc konsolacja sztuką - Petrus Christus portret młodej damy
był coraz bardziej płaski złożył skrzydła do snu
światła zagłady i miasta zbliżały się do siebie
Monday, July 28, 2008
Powrót prokonsula - Zbigniew Herbert
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
jeszcze raz spróbuję czy można tam żyć
mógłbym pozostać tutaj w odległej prowincji
pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru
i łagodnymi rządami chorowitych nepotów
gdy wrócę nie mam zamiaru zasługiwać się
będę bił brawo odmierzoną porcją
uśmiechał się na uncje marszczył brwi dyskretnie
nie dadzą mi za to złotego łańcucha
ten żelazny wystarczy
postanowiłem wrócić jutro lub pojutrze
nie mogę żyć wśród winnic wszystko tu nie moje
drzewa są bez korzeni domy bez fundamentów deszcz szklany
kwiaty pachną woskiem
o puste niebo kołacze suchy obłok
więc wrócę pojutrze w każdym razie wrócę
trzeba będzie na nowo ułożyć się z twarzą
z dolną wargą aby umiała powściągnąć pogardę
z oczami aby były idealnie puste
i z nieszczęsnymi podbródkiem zającem mej twarzy
który drży gdy wchodzi dowódca gwardii
jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę
kiedy zbliży swój kubek spuszczę oczy
i będę udawał że z zębów wyciągam resztki jedzenia
cesarz zresztą lubi odwagę cywilną
do pewnych granic do pewnych rozsądnych granic
to w gruncie rzeczy człowiek tak jak wszyscy
i już bardzo zmęczony sztuczkami z trucizną
nie może pić do syta nieustanne szachy
ten lewy kielich dla Druzjusza w prawym umoczyć wargi
potem pić tylko wodę nie spuszczać oka z Tacyta
wyjść do ogrodu i wrócić gdy już wyniosą ciało
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
mam naprawdę nadzieję że jakoś to się ułoży
Saturday, July 19, 2008
Zachariasz
nie ma niczego poza roztkliwieniem
nogi świętych roztrzaskują się o ołtarz
który wybudowałeś panie
z półtonów mojego paraliżu
kiedyś władzę przejmą słowa
ludzie nieść będą genezy
jak pozłacane harpuny
lub arki czarne od kobr
ledwie nabiorą powietrza
a nadejdzie era
portretów holenderskich
i belgijskich oracji
na zachód przywleką furie
nim to wszystko nastąpi
ty panie jak imprimatur
zaschnięty w korzeniu
wychłódź moje nerki
z ciepła danego janowi
niech nie będzie niczego
nawet roztkliwienia
Jantar, 18.07.2008r.
Wednesday, July 9, 2008
Paul Cezanne
powiedział do mnie: wiesz, chciałbym umrzeć,
jak gołąb przerwać wiotką membranę,
zobaczyć jeszcze ciało cezanne’a
na jednym z jego autoportretów,
gdy stoi jak centaur nad brzegiem wyspy
i spina włosy w rachunek sumienia.
te jego czaszki, martwe natury, sumienia
gór, dolin – tych, które nie umarły,
to je wezwano w samo ostrze wyspy
i rozciągnięto na smukłych membranach,
on sam zaś biały jak autoportret,
bez krucyfiksów, bielutki cezanne.
kiedyś pomyślałem, że mały cezanne
musiał nie lubić swojego sumienia,
że jego matka, kobiecy autoportret,
zbyt często mówiła chłopcu, że umrze,
stąd potem ptaki na płótnach z membrany
i na pejzażach - nagie krzyże wysp.
a może to kłamstwo, nie ma żadnej wyspy
i w aix-en-provence ten oszust, cezanne,
nigdy się nie narodził, nie wsunięto membran
w jego podbrzusze, gładsze od sumienia,
żaden jego obraz nie musi więc umierać,
ogień tego świata nie dotknie portretów.
być może zbyt łatwo zawierzam portretom
porządek historii, dialektyki wysp,
i nie dbam o to, kto z nich pierwszy umrze:
syn boży czy malarz, chrystus czy cezanne,
doprawdy niewiele zależy od sumienia,
o wiele więcej od giętkości membran.
pomyśl: dziewczynka, drżąca jak membrana,
upada na ziemię jak zdeptany portret
lub ślepnący naród, a ziarna sumienia
miarowo się wysypują z jej pożółkłej wyspy,
jak myślisz, drogi, co mówiłby cezanne,
gdyby usłyszał, że dziewczynka umrze.
ja także umrę, pęknę jak membrana,
a cezanne mi wybaczy tamten autoportret,
zbyt wiele wysp zabito – falami, sumiennie.
Tuesday, July 8, 2008
Amarant
tak jak ty jestem lekarzem
czekam więc na śmierć
kolorów w królestwie
w moich czasach
mówiło się że bóg ma
wobec nas inne plany
że będziemy draperią
czystym objawieniem
zdzieranym z bawołów
wraz z paskami skóry
pomówmy o rzeźbie
tej o której się milczy
mężczyzna z powrozem
umiera nago
kontrapost na przegubie
i kręcone włosy
jak odpływ trucizny
lub świeżość palmiarni
wiem że jowisz odszedł
a mi jest pisane
wieczne uwięzienie
w tętnie przedpokojów
zamarznę
dopiero w betlejem
8.07.2008r.
Wednesday, June 25, 2008
Tren galicyjski
dziś wieczorem pomyśl
o niewielkim miasteczku w galicji
i o pięciu austriackich eurydykach
które zanim przyszedłeś na świat
pogrzebano żywcem
w kryształowych workach
poprzywożonych na ostatnią chwilę
z podalpejskich sanatoriów
na prawach odwróconej rekonstrukcji
wsuń usta w kanał powietrza
przepływający z wylotu
w piersi jednej z nich
do przedwiecznego adriatyku
pamiętaj o grzechu niedbałości
zamknij rybom łuski
nim skosztujesz ich cieni
stań się przezroczysty
i weź ostre narzędzie
orfeusz będzie bogiem
za późno lub za wcześnie
ty tylko strącisz portret
ze ściany jego włosów
25.06.2008r.
Monday, June 23, 2008
Prawo morza
i że zanim uderzyli mnie w twarz
myli w łazience tweedową
marynarkę przypominającą
rozdarty dziób ibisa
pomyślałem wtedy
jak matka wyglądałaby
w albie i w kolczykach
zsuniętych z dwóch
przekłutych
bizantyjskich liczb
przez moment chciałem
znów być natanem
światłoczułym natanem
który otwiera drzwi
sklepu bławatnego
i wierzy że pan śmierć
śpi w słoju z mandragorą
potem wrzask rewolweru
jak smuga z karbunkułów
i wołanie o chłopca
który przyszedł za późno
z prawem morza w ręku
Friday, June 20, 2008
Poste restante
próbuję pisać rosalie
jak wtedy gdy miałaś pięć lat
i pozwalałaś szukać początku
od którego by można
zsunąć twoje ciało ze skóry
hamburg jest mi cudownie obojętny
chłopcy w mundurkach
jak w powłóczystych hostiach
próbują co prawda rozmazać
rok pięćdziesiąty pierwszy
na wargach swoich przyjaciółek
ale i bez tego liesbach strasse
jest tak popołudniowa
jak skrawek pomarańczy
wdeptanej w wartki akord
alarmu lotniczego
dziś w świętym dominiku
festyn ku czci słońca
ktoś na rogu kościoła
wyłożył mi z pamięci
krew trójcy przenajświętszej
koniec końców to tylko smutek
jak chleb zaszyty w sutannie
wszystko umrze rosalie
pod tym niebem z moskitier
trwa właśnie tura rozcieńczeń
krajobraz drży i faluje
20-21.06.2008r.
Thursday, May 1, 2008
Maestro
kim jestem maestro
i czy to już koniec
jeśli celsjusz na języku
a krew w progu mieszkania
może to przez moją matkę
może anioł lub judasz
to takie kłopotliwe
gdy nikt nie umiera
spójrz maestro na bogów
tych których zdradziłem
z głowami niemowląt
ciałem jednorożców
okaleczeni dreszczem
z oczami bielszymi
od rozkrojonych jabłek
właśnie wymiotują
twoim śmiechem panie
1.05.2008r.
Saturday, April 12, 2008
Meredith
tamtej jesieni na dworcu
znalazłem martwą kobietę
trzydzieści dwa lata
miasteczka jubilerów
aż po sznur splatany
na szyi i palcu serdecznym
nazwałem ją meredith
by była jak drżenie
plam na owocu
chciałem ją zanurzyć
w gorącej porcelanie
wybudować tu szafot
lub gabinet luster
przyjechali po nią
zdarli podkolanówki
rozpalili ogniska respiratorów
czyhając na echo deszczu
do dziś gdy słyszę
krzyk niemowląt
jest przez moment tak
jakby meredith zsuwała
czarną rękawiczkę
12.04.2007r.
Monday, March 24, 2008
Ewangelia wg św. Mateusza
smak etruskich dziewcząt
i chorał wód kolońskich
fresk o końcach świata
oczy ojca (mój boże
niebieskie oczy
jak z pasoliniego)
to planeta na której
mógłbym nie zabijać
w słodkiej jerozolimie
strącono by ją w przepaść
nurkowałaby pod lodem
winnicy bądź też gaju
oczy ojca (mój boże
piwne oczy
jak z pasoliniego)
są ciszą tak głęboką
że krojona gwoździem
trysnęłaby rzęsą
trzecia po południu
biegnę do ogrodu
przywarty do płaszcza
jak brązowy kleszcz
gdyby nie nadmiar soli
na spalonych plecach
mógłbym wyprowadzić
równanie całunu
Wielkanoc, 23-24.03.2008r.
Friday, March 21, 2008
Carte blanche
Monday, March 3, 2008
Sarajewo 1994
z gałęzi swojej matki pochylonej w biegu,
wąska smuga psiej sierści, elektryczność w śniegu,
gdzie spływają pociągi czarne jak testament.
Tamci krzyczą "Asperges!", w gardłach więdną kwiaty,
patrzyłem w ich języki zarośnięte bluszczem,
gotowe przyjąć pocisk, modlić się za dusze,
zszedłem aż pod ich skórę, nadszedł czas zapłaty.
Widzisz, co narobili ci panowie w paltach,
najpierw zdarli mgłę z kolan i siedli za stołem,
gdy tłukli mnie po szczękach, na wyrwanych kartkach
szkicowałem śmierć gniewu, ściskany za czoło
jak na obrazach Goi, wtedy przyszłaś z parku:
spójrz tu, proszę, kochanie - krwawię już popiołem.
29.02-2.03.2008r.
Friday, February 22, 2008
Wiedeń 8 km/h*
w prądach rzeki nabrzmiałej jak język Piłata,
zza wzgórza przy katedrze wybiega szarlatan,
z dziwnie czułą tkliwością wypala bzom oczy.
Pod prochowcem limuzyn dojrzewa tatarak,
wraz z nim powoli milkną zimne ciała madonn
w szalach z celuloidu, z chustą jak komnatą,
zasłaniającą twarze skrzydłami Ikara.
Tej nocy w kamienicy zamieszkał na piętrze
pewien chłopiec o oczach włóknistych jak całun,
rano przyszedł szaleniec z nożem w kształcie tęczy,
a on był taki ciepły jak takt madrygału,
ramiona splótł w słonecznik złamany naprędce,
potem na środku łóżka - diament, krew i skały.
* Prędkość wiatru.
Wednesday, February 13, 2008
Saloniki 24 °C
zaciska w pięść powieki wydarte z plakatów,
kwitną już orchidee pod niebem z kobaltu,
aktorka rozmazuje krew Wenus na wardze.
W oknie stoi manekin mojej zmarłej matki
i błyszczy tak potwornie plama na tułowiu,
że słychać krzyk z ulicy, a północny powiew
rozrywa portmonetki kobiet na kawałki.
Brakuje mi już czasu, upadam na chodnik,
strzał z tłumu przypomina jęk epileptyka,
nie czuję, by bolało, jakby ktoś rozdrobnił
pocisk w czerwonym winie i wsunął w jelita,
spada zasłona deszczu krągła jak celownik,
grzebią moją twarz w ziemi, miecz ciała dotyka.
Wednesday, February 6, 2008
Bejrut 986 hPa
teraz żółkną pulsacje, psalm komisariatów
przygasa na krawędziach, już czas na sen katów,
żołnierzy i poetów cichnących przed końcem.
Spalona głowa miasta, pamiątka postrzyżyn,
krztusi się w mojej czaszce, jestem astmatykiem,
więc cedry płyną w płuca, a Liban z krzyżykiem
zstępuje gdzieś w oskrzela z ośnieżonych wyżyn.
Zatrzymam dwie dziewczynki, będą się mnie bały
i rzucą czar, bym oślepł, uciekną do parku,
a niebo pęknie w środku jak ktoś obolały,
wyleje z siebie zarzut i przeminie warkot,
zostanie wtedy woda, a z ludzi chorały,
archanioł je wyśpiewa tą zwiotczałą wargą.
6-7.02.2008r.
Saturday, February 2, 2008
Triest 5:12 am
i będą przypominać zdjęte naszyjniki,
rozsypią się po schodach weneckie kolczyki,
przekleństwa i zaklęcia ciekłokrystaliczne.
Potem przyjdą mężczyźni z krawatami w oczach,
kropla wina, Versace, cień wyostrzy kontur,
wiatry znad Adriatyku uderzą od frontu,
Bóg umrze mi na rękach, nim ziemię zatoczy.
Będę udawał smutek, położę się na wznak,
krzyknę, że mam Go w twarzy i płynie biała krew,
mężczyźni nie uwierzą, kobiety pójdą w ślad
za mną, a port rozsunie mokre szpalery drzew,
kurtyna miasta zadrży od upłynnionych lat,
gdy wszystkie statki spali wciąż gorejący krzew.
1-3.02.2008r.
Tuesday, January 29, 2008
Dzwonek do drzwi
chciałbym żeby to był
chłopiec w zielonym tużurku
z imieniem jehuda
wygrawerowanym nad lewą powieką
małe zielone dziecko
o stopach nieprzemakalnych
niczym morze śródziemne
i oczach gęstych jak rodos
słońce zgasłoby wtedy na krócej
klomby za oknem
zrywałby wiatr z drugiej
księgi machabejskiej
na pytanie czemu ja
jehuda opowiedziałby
o stuleciu samotności
wziąłbym go na przejażdżkę
tam gdzie nigdy nie było
gorączki ani ukąszenia
potem nakazałbym ciszę
palce twardo na kierownicy
krzyk wycieraczek
i święty krzysztof
tak by z cieniem chłopca
tworzył puchar wina
nie płacz jehudo
bóg się śmieje
tylko przez łzy
27-28.01.2008r.